Baldwin przeżywa ostatnio renesans popularności. Pojawiają się wznowienia jego książek, jego profetyczne spostrzeżenia ponownie goszczą w debacie publicznej, a filmowcy sięgają zarówno po jego powieści, jak i eseistykę, czego dowodem choćby poświęcony mu dokument "Nie jestem twoim murzynem", goszczący przed rokiem na naszych ekranach.

Reklama

O ponadczasowości dzieł pisarza świadczy też adaptacja "Gdyby ulica Beale umiała mówić", książki powstałej w roku 1974, a zdumiewająco aktualnej w kontekście obecnego klimatu rasowo-społecznego w Ameryce.

Ostentacyjnie prosta opowieść rozgrywa się w Harlemie i obrazuje losy młodej pary, Tish Rivers (KiKi Layne) i Alonza "Fonny'ego" Hunta (Stephan James, znany ze "Zwycięzcy", biografii lekkoatlety Jesse'ego Owensa). Łączy ich relacja ewoluująca od przyjaciół z dzieciństwa do kochanków, klasyczna "miłość na całe życie", tak poddawana w wątpliwość w dzisiejszych cynicznych czasach.

Reklama

Silna więź przetrwa nawet gdy Fonny trafi za kratki, oskarżony o gwałt, którego nie popełnił. Ciężarna Tish zrobi wszystko, aby wyciągnąć chłopaka z więzienia, ale czy ma jakiekolwiek szanse w starciu z opresyjnym systemem?

Wbrew pozorom "Ulica Beale" nie jest jednak thrillerem sądowym. Baldwin to nie Grisham. Dramaturgię buduje tu sama rozłąka i jej konsekwencje, natomiast nie ma wątpliwości co do braku winy Fonny'ego. Trzeba przyznać, że to ryzykowny temat w erze #MeToo, gdzie wreszcie kładzie się ogromny nacisk na ufanie ofiarom. Jenkins na szczęście ma tyle wrażliwości, że nie marginalizuje krzywdy zgwałconej kobiety, samej zresztą pochodzącej z mniejszości, tyle że latynoskiej. Nieszczęście powódki jest bezsporne, choć jej rozpacz i gniew uderzają w złym kierunku. Fonny, jako emblematyczny "czarny gwałciciel", ma po prostu pecha. Tym samym #MeToo wchodzi w skomplikowany klincz z #BlackLivesMatter, pokazujący, z jak delikatną materią mamy do czynienia.

Reklama

Problem kryminalizacji czarnych mężczyzn zostaje też błyskotliwie podniesiony w epizodycznym wątku Daniela (Brian Tyree Henry z "Atlanty" i "Wdów"), przyjaciela Fonny'ego. Daniel teoretycznie mógłby zapewnić Fonny'emu alibi, ale że sam jest bezpodstawnie notowany za przestępstwo, jego zeznania nie miałyby żadnego znaczenia. Praktyka profilowania rasowego - zdaje się przypominać Jenkins - pozostaje niezmienna od czasów Baldwina. W efekcie cierpią całe rodziny, napiętnowani mężczyźni, ale i ich osamotnione kobiety - podobnie jak w pamiętnej "Poetic Justice" Johna Singletona z 2Pakiem, Janet Jackson i młodą Reginą King, która w "Ulicy Beale" jest już współczującą, zdeterminowaną matką.

Media

Znakomita rola zapewniła King nominację do Oscara, ale prawdziwym odkryciem filmu jest relatywna debiutantka KiKi Layne jako eteryczna, naiwna Tish, która pod wpływem trudnych okoliczności stopniowo gorzknieje. Identycznie jak w książce, historię poznajemy z perspektywy Tish i Layne pełni w filmie także funkcję narratorki, korzystającej w dużej mierze ze słów zaczerpniętych z Baldwina jeden do jednego. W rękach mniej utalentowanego reżysera taka narracja mogłaby skutkować przesadną literackością, ale Jenkins prowadzi aktorkę bezbłędnie, wyjmując z twórczości pisarza całą jej poetyckość.

"Ulica Beale" w ogóle stanowi idealnie przełożenie prozy Baldwina na język kina, to nawet bardziej impresywny esej niż klasyczny melodramat. Film aż krzyczy Baldwinem. Od struktury i narracji przez frazę dialogu, plastyczność opisu, klimat, po charakterystykę postaci, tę ich czułość podszytą lękiem. Nawet archiwalne wstawki świetnie oddają skłonność Baldwina do uniwersalnych dygresji.

Zarazem to film bardzo Jenkinsowski. Podobnie jak w "Moonlight", zapierające dech zdjęcia Jamesa Laxtona, tym razem utrzymane w tonacji bardziej pastelowej, właściwszej naszemu wyobrażeniu lat 70., celebrują czarne ciała, specyficzną intymność i fizyczność Afroamerykanów. Sporą część filmu wypełniają zbliżenia na kochanków, którzy po prostu "są ze sobą", patrzą na siebie, a ich mowa ciała mówi więcej niż niejeden dialog. Obraz pięknie się uzupełnia z nominowaną do Oscara ścieżką dźwiękową Nicholasa Britella, zazwyczaj łagodnie jazzującą, choć w co bardziej dramatycznych momentach przechodzącą w drapieżną elektronikę.

Niektórym ten poemat miłosny do Czarnej Ameryki wyda się zapewne zbyt staroświecki i sentymentalny, ale gorąco zachęcam zapuścić się na ulicę Beale. I uważnie wysłuchać, co ma nam do powiedzenia.

"If Beale Street Could Talk", USA 2018, reż. Barry Jenkins, dystrybucja: UIP