Na dobrą sprawę każdy film firmowany przez Lego to trwająca ponad półtorej godziny reklama popularnych klocków. I to dość skuteczna: po seansie resztką zdrowego rozsądku powstrzymałem się przed zakupem przynajmniej kilku zestawów. Ale o oburzeniu na product placement można zapomnieć – choćby dlatego, że tej serii nie sposób nie polubić. Dawka radosnego chaosu, inteligentnych popkulturowych żartów i umiejętnego grania nostalgią – na klockach Lego wychowują się przecież kolejne pokolenia – jest tutaj oszałamiająca.
Fabuła ponownie zmusza poczciwego Emmeta, klockowego everymana i niepoprawnego optymistę, do działania. Miasto Klocburg nieustannie atakowane przez kosmitów Duplo, popada w ruinę. Mieszkańcy budują na pustyni Apokalipsburg – przypominający pustynne osady z serii „Mad Max” – a sami zmieniają się w wydziaranych, kipiących gniewem twardzieli. Wszyscy, rzecz jasna poza Emmetem, który każdego dnia z uśmiechem wyrusza do pracy, nie zważając na czyhające poza murami miasta niebezpieczeństwo. Do akcji wkroczy, nieco przypadkowo, dopiero gdy najeźdźcy uprowadzą jego ukochaną Lucy, a przy okazji kilku innych przyjaciół, m.in. Kicię Rożek oraz Batmana, wobec którego królowa kosmitów ma szczególne plany.
Jest tu wszystko, do czego przyzwyczaiły widzów poprzednie kinowe Lego filmy: świetna animacja, wysokie stężenie kapitalnych gagów, odwołujących się do kinowych przebojów, komiksów i gier wideo, odpowiednio czytelny morał dla nieco młodszych widzów. Phil Lord i Christopher Miller, którzy tym razem ograniczyli się do roli scenarzystów i współproducentów (pierwszą część także reżyserowali), wykorzystują sprawdzony schemat opowieści, doprawiając go solidną dawką animowanego szaleństwa.
Duński producent klocków inwestuje w filmowe opowieści sporo energii: wszak to nie tylko kinowe filmy, lecz także liczne produkcje przeznaczone bezpośrednio na rynek VOD oraz seriale. W przeważającej części poprawne, mało błyskotliwe, raczej banalne. Na ich tle „Lego Przygoda” (i spin-offy poświęcone Batmanowi oraz Ninjago) są peanami na cześć kreatywności. Tymczasem to słowo coraz rzadziej kojarzone jest z Lego.
„Coraz więcej klocków jest do jednorazowego użytku. Dawniej dach samochodu budowało się z tych samych elementów co drzwi tegoż samochodu czy szkolny mur. Dziś dach wygląda jak dach (często jego podstawą jest jeden duży element), drzwi jak drzwi, a mur to mur. Jest ładniej. I z mniejszą liczbą możliwości układania różnych rzeczy z tych samych cegiełek”, pisali niedawno na łamach Magazynu Dziennika Gazety Prawnej Kamila Dzierzgowska i Patryk Słowik. „Czy to Lego zabija kreatywność, czy duńska firma po prostu dopasowuje się do wymagań świata XXI w.? Wszystko wskazuje na to, że to drugie”.
Jeśli zgodzimy się z tymi zarzutami, to „Lego Przygodę” zaciera złe wrażenia. Poza wszystkimi zaletami film Mike’a Mitchella jest pochwałą pomysłowości i zachętą do twórczego eksperymentowania. Tu wszystkie chwyty są dozwolone, klasyczne systemy Lego można łączyć z Duplo i Friends, jedynym ograniczeniem – sugerują twórcy – jest wyobraźnia użytkowników. Podczas napisów końcowych pojawiają się zdjęcia przedziwnych maszyn i stworzeń, zbudowanych z klocków przez młodych widzów pierwszej części filmu. Te cudaczne, zaskakujące projekty trafiły także do filmu. Trudno o lepszą zachętę do kreatywności: gdybym był młodszy o 30 lat, pewnie od kilku dni pracowałbym nad jakąś wielce skomplikowaną konstrukcją, z nadzieją, że przypadnie do gustu twórcom „Lego Przygody 3”.
„Lego Przygoda 2”, USA, Australia, Dania 2019, reż. Mike Mitchell, dystrybucja: Warner Bros