Wieża. Jasny dzień”, jeden z najbardziej enigmatycznych polskich filmów ostatnich lat, zaczyna się niepozornie. W sekwencji otwierającej przechodzimy od planu ogólnego do widoku podróżującej samochodem rodziny. Wszyscy jej członkowie wydają się zmęczeni, jakby nieobecni. Z letargu wybudza ich dopiero okrzyk „Teraz” mający w sobie taką samą siłę jak muzyka atakująca nas znienacka w pamiętnym prologu „Funny Games”. Pozornie Jagoda Szelc chce osiągnąć w swoim filmie to samo, co Michael Haneke: wstrząsnąć widzami i na ich oczach doprowadzić do zagłady świata, z którym się identyfikują. O ile jednak wizję słynnego Austriaka przepełniał nihilizm, o tyle polska debiutantka widzi w tej apokalipsie paradoksalną szansę na narodziny nowej, lepszej rzeczywistości.

Reklama

Zanim nastąpi przełom, Szelc ponownie udaje się uśpić naszą czujność. Pierwszą połowę „Wieży” wypełniają standardowe przygotowania do uroczystości komunijnych pewnej dziewczynki. Święto Niny stanowi okazję do rodzinnego spotkania, które na naszych oczach zamienia się w festiwal błahych rozmów, fałszywych komplementów i nisko latających dowcipów. Choć wszystko wydaje się zaplanowane według precyzyjnego scenariusza, wystarczy jedna nieprzewidziana okoliczność, by sprawy na dobre wymknęły się spod kontroli.

Wieża” okazuje się z filmem o świecie, w którym doszło do zakwestionowania schematów i przełamania istniejącego porządku. W zależności od nastawienia bohaterów, sytuacja taka może okazać się dla nich szansą bądź zagrożeniem. Mistrzostwo Szelc polega na tym, że podczas seansu pozwala nam odczuć ten niecodzienny dylemat na własnej skórze. Na poziomie języka filmowego polska twórczyni dokonuje bowiem dezorientującej wolty sprawiającej, że dramat obyczajowy zamienia się na naszych oczach w horror.

Całe to zamieszanie wydaje się sprawką Kai – krewnej, która pełni na przyjęciu komunijnym funkcję nieproszonego gościa. Choć dziewczyna jest zamknięta w sobie i zachowuje się w sposób urągający konwenansom, na tle swoich towarzyszy budzi też zaskakującą sympatię. W przeciwieństwie zapatrzonych w siebie bohaterów, Kaja umie wykroczyć poza siebie i wykazać jedność z naturą. Inaczej niż coraz bardziej zaaferowani członkowie rodziny, zachowuje też dziwny spokój, tak jakby dysponowała jakimś specjalnym, niedostępnym im darem. W jaki sposób Kaja wykorzysta swoją umiejętność? Okaże się złą wiedźmą czy dobrą wróżką?

Reklama

Ani jednym, ani drugim. Bohaterce najbliżej do postaci trickstera – mitologicznej figury, która unicestwia świat tylko po to, by za chwilę go odrodzić. Podczas oglądania filmu, nie sposób uwolnić się od skojarzenia, że podobną rolę pełni także sama Szelc. Za sprawą „Wieży” młoda twórczyni wyzwala przecież polskie kino z okowów „małego realizmu” i udowadnia, że jest w nim przestrzeń na dyskusję o metafizyce i duchowości. Debiutująca Polka nie popada przy tym w pretensjonalność, a – choć w filmie pojawią się aluzje do kryzysu migracyjnego i dewastacji środowiska naturalnego – nie brnie w tanią publicystykę. Nie ma wątpliwości, że „Wieża”, poza wszystkim innym, zwiastuje także narodziny nowego talentu, a wspomniany okrzyk „Teraz!” oznajmia, że świat należy do Jagody Szelc.

"Wieża. Jasny dzień"; reżyseria: Jagoda Szelc; Polska 2017; w kinach od 23 marca 2018

Trwa ładowanie wpisu