Kłopoty zaczęły się już przy okazji „Grand Budapest Hotel”, które przypominało efekciarską pocztówkę podszywającą się pod esej o zmierzchu międzywojennej Europy. Bardzo podobny zarzut można sformułować także pod adresem „Wyspy psów”. Choć Anderson bierze w niej na warsztat poważne problemy – widmo populizmu, fake newsy, rasowe uprzedzenia – wykorzystuje je wyłącznie jako pretekst do stworzenia kilku ładnych obrazków. W ten sposób, pozornie przestrzegając przed zagrożeniami dzisiejszego świata, słynny twórca sam przykłada się do rozwoju jednego z nich. „Wyspę psów” bardzo łatwo potraktować bowiem jako film, który, korzystając ze środków kina artystycznego, w rzeczywistości prowadzi do infantylizacji odbiorcy.
Fakt, że Anderson dał upust intelektualnemu lenistwu, nie oznacza oczywiście, że zatracił umiejętności reżyserskie. Zagorzali fani amerykańskiego autora kina odnajdą w najnowszym dziele swego ulubieńca wiele rzeczy, za które zdążyli go pokochać. W – zrealizowanej techniką animacji poklatkowej - „Wyspie psów” Anderson po raz kolejny udowadnia, że dysponuje unikatową wyobraźnią i potrafi pomysłowo inscenizować wizualne gagi. Autor „Genialnego klanu” znowu może liczyć także na wsparcie doborowej obsady. Wśród licznych hollywoodzkich gwiazd udzielających głosu psim bohaterom filmu, prym wiedzie zwłaszcza Bryan Cranston. Operując ograniczonymi środkami wyrazu, aktor potrafi chwilami wywołać na ekranie grozę porównywalną do tej, jaką emanował w najbardziej pamiętnych scenach serialu „Breaking Bad”.
Mimo wszystko trudno oprzeć się wrażeniu, że potencjał Cranstona , oraz partnerujących mu w obsadzie Billa Murraya, Edwarda Nortona i Grety Gerwig, nie został wykorzystany należycie. Anderson sięgnął po całą tę plejadę gwiazd wyłącznie po to, by z ich pomocą powtórzyć - obecny niemal w każdym jego dotychczasowym filmie - slogan o potrzebie zbudowania wspólnoty pomiędzy outsiderami. W uniknięciu zarzutów o pójście na łatwiznę i kopiowanie samego siebie nie pomogło twórcy nawet przeniesienie akcji „Wyspy psów” do rządzonej przez przebiegłego dyktatora, futurystycznej Japonii. Choć pomysł pierwotnie wydawał się obiecujący, sposób jego realizacji może posłużyć za kolejny argument na rzecz tezy o powierzchowności reżyserskiego spojrzenia na świat. Wkraczając na obszar niezwykle bogatej kultury, Anderson nie wydał się szczególnie zainteresowany jej zgłębieniem. Zamiast tego, zachował się jak turysta, którego interesuje jedynie potwierdzenie najbardziej stereotypowych skojarzeń z danym krajem, zrobienie kilku zdjęć i rychły powrót do domu.
W przypadku innego reżysera takie zachowanie nie raziłoby pewnie aż tak bardzo, ale w kontekście Andersona wiąże się ono z wyraźnym marnotrawieniem ogromnego talentu. Mając w pamięci wcześniejsze dokonania twórcy „Rushmore”, warto łudzić się, że w przyszłości Amerykanin na dobre opuści swą wieżę z kości słoniowej i zechce przyjrzeć się otaczającemu światu odrobinę uważniej.
"Wyspa psów"; reż. Wes Anderson; Niemcy/USA 2018; polska premiera kinowa: 20 kwietnia 2018