Można się oczywiście zastanawiać, czy to etyczne zdejmować z niesławnej łyżwiarki odium winy i przerzucać na szeroko rozumiany System; takie rozmywanie odpowiedzialności przy jednoczesnym wybielaniu postaci często oznacza w kinie intelektualne pójście na łatwiznę. Ale równie, o ile nie bardziej uprawnione jest pytanie, czy moralnie było odczłowieczać Harding przez długie lata.

Nie dziwi, że za kamerą filmu stanął Craig Gillespie, twórca dość nierówny, lecz z konsekwentną słabością do outsiderów, najlepiej dotąd wyrażoną w „Miłości Larsa” sprzed dekady, gdzie wąsaty i utyty Ryan Gosling tworzył bardzo specyficzny, aspołeczny związek z gumową lalką z sex shopu.

W „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” reżyser ponownie zapuszcza się w rejony Ameryki B, mówi o klasowości determinującej życiowe wybory i porusza temat kulturowej obsesji na punkcie wizerunku. Nie jest zainteresowany prostym odtworzeniem incydentu, który wszyscy już dobrze znamy. Obraz stanowi raczej subiektywny zapis tego, jak Tonya dotarła do pamiętnego momentu i co się stało, gdy tam dotarła.

W przeciwieństwie do większości biografii, szczególnie tak dramatycznych, film jest utrzymany w duchu czarnej komedii, gdzie chronologiczna narracja przeplatana jest co i rusz fabularyzowanymi scenami współczesnych wywiadów z kluczowymi uczestnikami wydarzeń z 1994 roku. Bardzo to wszystko efektowne, momentami celowo przerysowane, a zarazem nieprzerwanie realistyczne. Nawet gdy Gillespie burzy „czwartą ścianę” dla ewidentnego popisu, to w tym szaleństwie jest metoda; dość wspomnieć, że mamy tu bardzo rzadką sytuację oscarową, gdzie dwóm nominacjom aktorskim towarzyszy nominacja za montaż – przyznana bynajmniej nie tylko za precyzyjne sklejki z jazdy na lodzie, bo bezbłędnie poskładany przez Tatianę Riegel (asystentkę montażystki w „Pulp Fiction”, co wiele tłumaczy) jest tu każdy element, ze scenami przemocy i scenami obyczajowymi włącznie.

Film oddaje głos zarówno byłemu mężowi bohaterki, Jeffowi Gillooly’emu (fantastyczny Sebastian Stan), jak i jej matce LaVonie (Allison Janney, słusznie wyróżniona nominacją do Oscara), jednak zasadniczo stawia na tzw. subiektywną prawdę i trzyma się wersji wydarzeń z punktu widzenia samej Harding (fenomenalna Margot Robbie, również nominowana do Nagrody Akademii). Gillooly jest zatem ukazany jako regularny damski bokser – mimo że w rzeczywistości nie było dowodów, że kiedykolwiek maltretował Tonyę, a ona sama swego czasu zaprzeczała temu w wywiadach; miała zresztą tendencję do wyjątkowo częstego zmieniania zeznań. Matka podobnie – w filmie znęca się nad córką nad wyraz perfidnie: szarpie, bije, kopie, a w pewnym momencie nawet rzuca w nią nożem. Tymczasem prawdziwa LaVona utrzymuje do dziś, że uderzyła córkę tylko raz w życiu, na lodowisku, rzekomo w celu „motywacyjnym”. Co naturalnie nijak jej nie usprawiedliwia, ale i nie niesie w sobie dramaturgii tak wydatnie podkręcanej przez filmowców.

Reklama

Sama Harding jest natomiast przedstawiona jako wulgarna i krnąbrna, choć zarazem sympatyczna dziewczyna z nizin społecznych, skrzywdzona przez los, matkę i byłego męża, który wrobił ją w napaść na Nancy Kerrigan, ukazaną tu z kolei w oczywistym kontraście do Tonyi, w charakterze Ulubienicy Ameryki, ale także w tym mniej obiektywnym kontekście – nadętej gwiazdki, krzywiącej się nawet w chwili otrzymywania srebrnego medalu na igrzyskach. Słowem, film tak zdecydowanie i bezsprzecznie opowiada się po stronie swojej bohaterki, że równie dobrze mógłby nosić tytuł „Tonya Harding kontra świat”.

Allison Janney jako LaVona Golden Media

Faktem jest jednak, że świat Tonyi nie oszczędzał, a mimo to ona zawsze brała się z losem za bary i parła do przodu. Łyżwiarstwo było jedyną rzeczą, która jej naprawdę wychodziła, a zarazem łyżwiarstwo jej nie chciało. Jako stereotypowo postrzegany „white trash” nie pasowała do układanki z pięknymi lodowymi księżniczkami o śnieżnobiałych uśmiechach – i nawet rekordowy potrójny axel nie był w stanie jej znobilitować w oczach Systemu. Tolerowano ją, bo nie sposób było zignorować, ale nigdy w pełni nie zaakceptowano w światku, który otwartym tekstem, bez żenady przyznawał, że wdzięk i ubiór zawodniczek ma dla niego nie mniejsze znaczenie niż talent. Czy można się zatem tak naprawdę dziwić – przy całym braku tolerancji dla zachowań przemocowych – że w pewnym momencie coś w tej dziewczynie pękło?

Nawet przy próbie przychylnego spojrzenia na bohaterkę-aferzystkę wciąż można było opowiedzieć tę historię na wiele sposobów. Nietrudno sobie wyobrazić cukierkowy wyciskacz łez albo odwrotnie – ponury dramat na wzór „Zapaśnika” Aronofsky’ego, co byłoby tym bardziej uprawnione, że Tonya po dożywotnim wykluczeniu przez Amerykański Związek Łyżwiarstwa Figurowego rzeczywiście imała się nieudolnie wrestlingu i damskiego boksu zawodowego.

Jednak Gillespie wybiera bodaj najlepszą z możliwych opcji: przykłada lustro nie tyle swojej bohaterce, ile nam, widzom. Poprzez całą galerię tragikomicznie nieudacznych postaci z marginesu przypomina, dlaczego dzieje Harding tak bawiły kolejne pokolenia zadowolonych z siebie, czujących się lepszymi prześmiewców, po czym pyta, czy właściwie jest się z czego śmiać. Tym samym choć na chwilę wykupuje zaszczutą Tonyę z cyrku, na który ją skazaliśmy, i prosi, abyśmy spojrzeli na nią jak na istotę ludzką. W szerszym aspekcie to upomnienie się o wszystkie „białe śmieci”, „wieśniaczki”, w polskiej przestrzeni funkcjonujące jako Grażyny od Januszów czy „chytre baby z Radomia”. Łatwo umościć się w loży szyderców, napiętnować, osądzić – dużo trudniej spróbować zrozumieć.

Trwa ładowanie wpisu

„Jestem najlepsza. Ja, Tonya”; USA 2017; reżyseria: Craig Gillespie; dystrybucja: Monolith; czas: 120 min