„Lady Bird” nie jest fanaberią popularnej aktorki, która postanowiła spróbować swoich sił w po drugiej stronie kamery. Greta Gerwig już wcześniej miała na koncie świetne scenariusze pisane do filmów swojego partnera Noah Baumbacha („Frances Ha” i „Mistress America”), z ikoną kina mumblecore Joe Swanbergiem współreżyserowała „Noce i weekendy”. Ale „Lady Bird” jest jej samodzielnym debiutem. Zasłużenie nominowanym do Oscara, bo to skromne, ujmujące, perfekcyjnie skrojone i dojrzałe kino.
Ów konflikt matki i córki Gerwig rysuje delikatną kreską, w czym pomagają fenomenalne role Saoirse Ronan i Laurie Metcalf, uhonorowane oscarowymi nominacjami. To nie psychodrama, której bohaterowie wyrzucają sobie winy i piętnują błędy, ale spojrzenie szczere, pełne empatii i niewymuszonego humoru. Gdzieś na końcu tej drogi czeka przecież wzajemne zrozumienie, choć droga do niego jest być może kręta i wyboista.
A przy okazji Gerwig, niejako mimochodem, tworzy wiarygodny portret rodziny w chwili kryzysu (doskonały jest Tracy Letts w roli bezrobotnego ojca Lady Bird), na dodatek kątem oka obserwując Amerykę w przełomowym momencie – tuż po atakach z 11 września, ale jeszcze przed ostatnią recesją. Lecz przede wszystkim „Lady Bird” jest filmem o dojrzewaniu, o miłosnych sukcesach i rozczarowaniach, o pozornie bezdennej przepaści dzielącej wiek szczenięcy od dorosłości i tej dręczącej duszę konieczności dokonywania poważnych życiowych wyborów. Ten cudowny, piekielnie trudny okres wspomina bez fałszywej nostalgii, lecz także bez moralizowania i poczucia wyższości wobec swoich bohaterów. Gerwig kocha ich równo: z ich niezdecydowaniem, brawurą, nonszalancją, młodzieńczą bezmyślnością i naiwnością. I choć snuje bardzo osobistą opowieść, odwołuje się przy tym do uniwersalnych doświadczeń i emocji. Oglądając jej film miałem wrażenie, że siedemnastoletni ja, dorastający w połowie lat 90. na warszawskim blokowisku, i Lady Bird z przedmieść Sacramento dogadaliby się bez trudu.
„Lady Bird”, USA 2017, reżyseria: Greta Gerwig, dystrybucja: UIP