- Wszystkie mamy historie do powiedzenia i projekty do sfinansowania – rzuciła w płomiennej wypowiedzi Frances McDormand, zaraz po tym, jak dostała Oscara za najlepsza rolę żeńską w filmie „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. Zachęciła przy tym inne panie, które były nominowane, by powstały. Nie wyglądało to wesoło na tle gości zgromadzonych w Kodak Theatre. Operatorzy napracować się musieli, by nie wyglądało to tak smutno, jak by to można było odebrać. Czy coś z tego okrzyku w nas zostanie? Można się martwić, że bardzo mało.
Na Złotych Globach wszystkie kobiety solidarnie zamanifestowały sprzeciw przeciwko sposobowi ich traktowania. Afera z Harveyem Weinsteinem to był tylko szczyt mocnej niesprawiedliwości – wykorzystywanie seksualne, uzależnianie kariery od takich lub innych kontaktów z przedstawicielami męskiego świata było tylko katalizatorem buntu. Komentatorzy, a nawet bardziej komentatorki w Stanach Zjednoczonych, mówiły że taka afera seksualna była możliwa tylko w show biznesie, a od czasu Billa Clintona i Moniki Levinsky w Stanach się dużo zmieniło. I że polityczna poprawność, jakkolwiek często sztuczna i krępująca relacje, w kwestii stosunków mężczyzna – kobieta w pracy pomogła wiele. Show biznes był ostatnią branżą, na mechanizmy której – zgodnie z zasadą pod latarnią najciemniej - nie patrzono, stąd istnienie Weinsteinów długo mogło być skrywane, co najdobitniej podkreśla powtarzane ciągle zdanie: „przecież wszyscy o tym wiedzieli”.
Czarne stroje na Złotych Globach miały też zwrócić uwagę na istnienie szklanych sufitów, na nierówności w płacach i szansach. Komunikat był niezwykle mocny, plastyczny i sugestywny. I zaczął robić swoje, bo śmiem twierdzić, że Mark Wahlberg jeszcze dwa lata temu półtora miliona dolarów z honorarium nie oddałby tak łatwo (sfinansował działanie prawników, wspierających realne, praktyczne działania związane z #metoo).
Nadeszły Oscary. Z czerni zrezygnowano. Okazało się, że oglądalność gali Złotych Globów przez takie, a nie inne kreacje spadła o pięć procent. Czyli jakieś kilkanaście milionów ludzi mniej zobaczyło uroczystość i reklamy. Biznes musi się zgadzać, kasa też, dlatego wszyscy powrócili do barwnych kreacji i targowiska próżności na czerwonym dywanie. Podczas samej gali też wydawało się, że emocje, jeszcze pięć tygodni temu kipiące i wręcz wybuchające, zostały stłumione. Oczywiście Frances wybuchła, ale miało się wrażenie, że wszyscy czekali na to, jak na część show. Jak na zaprogramowaną maskotkę, która słynie z buntu.
- Wszystkie mamy historie do powiedzenia i projekty do sfinansowania – powiedziała Frances. Przypomnieć to zdanie warto w kontekście polskiego kina. Jak ciężko pokazywać historie kobiet, godzinami mogą w Polsce opowiadać Małgorzata Szumowska, która na kobiety zwracała uwagę w m.in. w filmie „Body/Ciało” oraz Maria Sadowska, która uparła się, by pokazać piekło pracownic dyskontów w „Dniu kobiet”, a potem kobietę postawiła na pierwszym planie w „Sztuce kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Kiedy dzieło jest już w kinie, wszyscy mówią o ważnym wydźwięku społecznym. Ale czy kiedy dochodzi do decyzji o finansowaniu projektu zainteresowanie jest tak samo duże? Krótka lektura filmów, które uzyskały wsparcie w naszym kraju pokazuje, że jest z tym jest ogromny problem. Że wciąż dzielni mężczyźni na wojnie lub walczący z systemem są bardziej w cenie. „Jaki kraj, takie #metoo” – ten komentarz, który pojawił się przy okazji premiery filmu „Kobiety mafii”, mówi dużo o tym, a w jaki sposób postrzegana jest wciąż rola kobiety w kinie.
- Miło was tu wszystkich zobaczyć, minęło sporo czasu – powiedziała do zebranych na gali Annabella Sciorra, aktorka znana m.in. z brawurowej roli kochanki mafioza w serialu „Rodzina Soprano”. W czasach, kiedy była na szczycie, czyli w latach dziewięćdziesiątych, gwiazda kina została – jak potem wyznała – zgwałcona przez Weinsteina. Potem jej obecność w kinie została mocno ograniczona, podobnie jak Miry Sorvino, Ashley Judd (stała przy Annabelli Sciorry podczas Oscarów). Nikomu wtedy nie opłacało się walczyć z Weinsteinem, bojkotować – czyli np. odmawiać grania w jego produkcjach. A powtórzę zdanie, które brzmi w uszach aż za głośno: „przecież wszyscy o tym wiedzieli”.
Na Oscarach emocje były przytłumione, a czerń ukryta, bo znów miało się to nie opłacać. Listek figowy, jakim było wystąpienie Ashley Judd, Salmy Hayek i Annabelli Sciorry miał pokazać światu, że „no przecież coś robimy, no przecież coś mówimy”.
Wyrównanie szans i finansowanie projektów kobiet nie uda się, jeśli nie będziemy pamiętać, że to projekt, poza wszelkimi przesłankami dotyczącymi równości i sprawiedliwości – się opłaca. Sukcesy kasowe „Sztuki kochania”, powodzenie na ekranie komiksowej „Wonder Woman” (film kosztował 140 mln dolarów, zarobił 840 mln) czy w końcu opowiedzianej jeszcze wciąż przez facetów, ale mocno feministycznej historii z „Trzech billboardów za Ebbing, Misourri” powinny otwierać głowy. Udawanie, że o problemie nie można mówić, bo wtedy mamy mniejszą oglądalność prowadzi do tego, że gdzieś na świecie nowy, jeszcze mały Harvey Weinstein ma więcej śmiałości, by twierdzić, że on ma prawo dyktować światu własne warunki.