Debiut reżyserski Sorkina jest adaptacją bestsellerowej autobiografii Molly Bloom, organizatorki tajnych gier pokerowych na najwyższe stawki z udziałem śmietanki hollywoodzko-biznesowej. Goszcząc przy swoim ekskluzywnym zielonym stole najbogatszych ludzi Ameryki, w tym gwiazdy pokroju Bena Afflecka czy Leonarda DiCaprio, Bloom sama dorobiła się fortuny. Nie do końca legalnie, stąd też pewnego dnia do drzwi bohaterki zapukało FBI i wszystko skończyło się rozbuchanym przez tabloidy skandalem oraz procesem sądowym na mocy oskarżeń o współpracę z rosyjską mafią.
Nietrudno zgadnąć, co zafascynowało Sorkina w tej historii. Realistyczne tło obyczajowe, ambitna jednostka w zderzeniu z bezwzględną machiną, kulisy wielkiej władzy, mityczny schemat amerykańskiego snu, lawirowanie na granicach prawa i moralności – to wszystko jest bardzo „sorkinowskie”. A przy tym stwarza okazję do ukochanej przez autora „Ludzi honoru” i „Newsroomu” narracji w duchu „walk and talk”, gdzie postaci przemieszczają się po mocno ograniczonej przestrzeni, przerzucając się rezolutnymi dialogami z szybkością karabinu maszynowego. Choć w „Grze o wszystko” jest to jednak bardziej „sit and talk”.
Zanim Molly Boom (Jessica Chastain) została szemraną bizneswoman, była wychowywana przez rygorystycznego ojca (Kevin Costner) na narciarkę olimpijską. Obiecującą karierę przerwał niezwykle niefortunny wypadek na skoczni – od którego Sorkin zaczyna film, bo to dla niego doskonały pretekst, by pokazać na ekranie zbitkę montażową z cyframi, tabelkami i wykresami, analogicznie do scen z „Moneyball” czy biografii Zuckerberga. Taki fetysz.
Właściwą opowieść, też identycznie jak w „Social Network”, reżyser przedstawia w serii dynamicznych retrospekcji. Wprowadzanie każdego nowego wątku lub postaci poprzedzane jest cwaniacką, głupio-mądrą narracją z offu, która ma nas przekonać o elokwencji tyleż Molly, co Sorkina. Zaskakująco mało mistrzowskiego pazura jest w tych wszystkich nadproduktywnych linijkach, ale na szczęście (dla Sorkina) Jessica Chastain potrafi bez zgrzytu sprzedać największe banały.
To właśnie znakomita kreacja aktorki stanowi podstawowy atut filmu. Chastain radzi sobie z zaiwaniającym Sorkinowskim tekstem nie gorzej niż Jesse Eisenberg w „Social Network”. Nie jest ani na jotę podobna fizycznie do prawdziwej Molly Bloom, co nie przeszkadza jej perfekcyjnie uchwycić iście kameleonową zdolność bohaterki do adaptacji w każdych warunkach. Jej Bloom jest prawdopodobnie nawet bardziej zniuansowana niż pierwowzór – wyrachowana i naiwna, przebojowa i na swój sposób wrażliwa, chłodno zdystansowana i na granicy emocjonalnej rozsypki. W różnych aspektach przypomina oczywiście wcześniejsze silne i zdeterminowane postaci aktorki, jak Anna Morales z „Roku przemocy”, Antonina Żabińska z „Azylu”, a przede wszystkim Elizabeth Sloane z „Samej przeciw wszystkim”, niemniej wciąż imponuje.
Chastain jest zatem Sorkinowskim asem, królem i królową w jednym. Tyle że jeśli sama zgarnia całą pulę, to co zostaje dla innych?
Niewiele. Idris Elba w roli szlachetnego obrońcy Molly ma jedną kapitalną scenę na sali sądowej, w której co i rusz zamienia się miejscami z ochroniarzem, by porozmawiać ze swoją (wówczas jeszcze niedoszłą) klientką, ale przede wszystkim po prostu świetnie się prezentuje w dobrze skrojonych garniturach. Ciekawie wypada Michael Cera jako jeden z czołowych pokerzystów, celebryta-socjopata, który nie tyle lubi wygrywać, ile napawać się przegranymi innych – ale i tak większe wrażenie robi to, że pierwowzorem postaci Cery był w opublikowanych wspomnieniach Bloom nie kto inny, jak poczciwy Tobey Maguire. Że też nie chciał zagrać samego siebie?
Można też żałować, że film nie wykorzystuje feministycznego potencjału podjętej historii. Sorkin, który po raz pierwszy w karierze protagonistą uczynił kobietę, wyraźnie chciał opowiedzieć o trudnej sztuce przetrwania tejże w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Jednak aspekt emancypacyjny wcale nie wybrzmiewa jak należy, bo choć Chastain robi co może, to jej bohaterka tylko pozornie rozdaje karty – scenariusz sprowadza ją bowiem do roli pionka w męskiej grze, do roli kobiety uzależnionej finansowo lub emocjonalnie od wszystkich facetów, jakich spotyka na swej drodze: począwszy od wymagającego ojca, któremu bardzo chce dorównać, poprzez pierwszych pracodawców, klientów przy karcianym stoliku, aż do adwokata-zbawcy, którym bohater Elby decyduje się zostać dosłownie w ostatniej sekundzie, niczym w najgorszej ekranizacji Grishama.
Przede wszystkim jednak filmowi brakuje autorskiego sznytu reżyserskiego. Sorkin stosuje sztuczki, jakie przez lata podpatrywał u Davida Finchera czy Danny’ego Boyle’a, ale może co najwyżej blefować, że potrafi tyle co oni. Zdecydowanie nie pomaga, że film trwa blisko dwie i pół godziny. Dwie i pół godziny gadaniny, a przyzerowe napięcie, jakie takie Fincher wyciskał bez problemu nawet z tak ostentacyjnie nieefektownej historii, jak biografia założyciela Facebooka.
Film kończy się nieprawdopodobnie naciąganym zwrotem akcji, po którym następuje etatowe hollywoodzkie katharsis – ewidentnie pisana pod Oscary „szczera” rozmowa dwojga bohaterów, tak niebywale pompatyczna, że ocierająca się o autoparodię. I choć Oscary zapewne będą – znaczy, blef się udał – to poza Jessiką Chastain nikomu tu się nie należą.
„Gra o wszystko”; USA 2017; reżyseria: Aaron Sorkin; dystrybucja: Monolith; czas: 140 min