Wszystko zaczęło się względnie niewinnie: Barry Seal, pilot amerykańskich linii lotniczych, dorabiał sobie do pensji przemycając to i owo, ale szybko wpadł w ręce CIA. Agencja, zamiast go zamknąć w więzieniu, postanowiła wykorzystać jego talent – Seal miał latać do Panamy z walizkami gotówki, którą wymieniał na tajne raporty od samego generała Noriegi. Ale na pilota parol zagina również kartel narkotykowy z Medellin i wkrótce pod czujnym okiem Pabla Escobara i jego pomagierów mały samolocik Seala zaczyna do Stanów transportować setki kilogramów kokainy. A to nie koniec: biznes się rozwija, przemytnik wkrótce dostarcza broń nikaraguańskim sandinistom, a samych bojowników przywozi do Stanów na przeszkolenie. Karuzela kręci się coraz szybciej: więcej broni, więcej kokainy, więcej pieniędzy, więcej szaleństwa.
Historią Barry’ego Seala kino zainteresowało się już jakiś czas temu – w 1991 roku w telewizyjnej produkcji „Doublecrossed” zagrał go Dennis Hopper – lecz dopiero niedawno przemytnik na dobre wkroczył do popkultury. Pojawił się w jednym z odcinków pierwszego sezonu „Narcos”, a w ubiegłym roku w kilku scenach filmu „Boss” Brada Furmana (biografii Roberta Mazura, agenta odpowiedzialnego za rozpracowywanie organizacji Escobara), wreszcie doczekał się pełnometrażowej fabuły. Próba uczynienia z niego sympatycznego bohatera może co prawda budzić opory, ale ostatecznie „Król przemytu” nie miał być ani wierną faktom historyczną opowieścią, ani politycznym moralitetem. Bliżej mu do „Złap mnie, jeśli potrafisz” Spielberga czy „American Hustle” Russella – w sumie łatwiej i przyjemniej kibicować sympatycznemu cwaniakowi niż nudziarzom z wymiaru sprawiedliwości.
Barry Seal – świetnie zagrany przez Toma Cruise’a – jest co prawda cwaniakiem mniejszym niż jemu samemu się wydaje. Zachwycony nowymi możliwościami (pieniądze i adrenalina dają życiowego kopa) szybko zaczyna tracić kontrolę nad sytuacją. Przekonanie, że można grać jednocześnie w drużynie CIA oraz kolumbijskich bossów narkotykowych nikomu chyba na zdrowie nie wyszło. Ale Cruise potrafi tę bezczelną pewność siebie Seala doskonale pokazać. To nie jest złożony psychologicznie bohater – niemal do samego końca sprawia wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swoich czynów – a przecież ma w sobie łobuzerski wdzięk i zaskakującą wiarygodność. Cruise podobne postaci grywa całe życie (by wymienić Mavericka, Ethana Hunta czy nawet Jacka Reachera), więc w tej roli czuje się doskonale. I udowadnia, że po kilku wpadkach („Mumia”) krytycy przedwcześnie wieszczyli zmierzch jego kariery.
Filmową biografię Seala Doug Liman opowiada w konwencji kina sensacyjno-przygodowego, z szybką akcją, ciętymi dialogami, sytuacyjnym dowcipem i wyrazistymi postaciami (fantastyczny jest zwłaszcza Domhnall Gleason jako Monty Schafer, mentor Seala z CIA). Zmontowany w świetnym tempie, zgrabnie ilustrowany kiczowatymi przebojami z lat 70. („A Fifth of Beethoven” Waltera Murphy’ego!), z pomysłowymi rozwiązaniami narracyjnymi – zawiłości afery Seal objaśnia nie tylko komentarzem spoza kadru, lecz także za pomocą nagrywanych na kasetach VHS wspomnień. To w gruncie rzeczy mógł być mroczny kryminał o chciwości, uwikłaniu w brudne interesy, życiu na krawędzi. Ale Liman nie traktuje tej historii zbyt serio, stawiając na emocjonującą rozrywkę w sprawdzonym stylu, jaki prezentował choćby w „Tożsamości Bourne’a”.
„Barry Seal: Król przemytu”, USA 2017, reż. Doug Liman, dystrybucja: UIP, czas: 115 min