Choć "Sully" zaczyna się od spektakularnej katastrofy, szybko okazuje się, że to jedynie senny koszmar tytułowego bohatera. Wiadomo przecież, że do tragedii ostatecznie nie doszło: w styczniu 2009 r. pilotowany przez kapitana Chesleya "Sully’ego" Sullenbergera pasażerski airbus lądował awaryjnie na rzece Hudson w Nowym Jorku. Brawurowy manewr ocalił życie 155 osobom, a prawdopodobnie wielu więcej: gdyby samolot nie wodował, rozbiłby się nad gęsto zaludnionymi dzielnicami miasta. "To miasto potrzebuje dobrych wiadomości", mówi jedna z drugoplanowych postaci, kapitan Sullenberger takich wiadomości dostarczył.
Film Eastwooda – chociaż w emocjonującej sekwencji odtwarza dramatyczne wydarzenia – zaczyna się więc tam, gdzie skończyłoby się kino katastroficzne. Już jest po wszystkim. Sully (Tom Hanks) i drugi pilot Jeffrey Skiles (Aaron Eckhart) czekają w hotelu na kolejne przesłuchania przed Narodową Radą Bezpieczeństwa Transportu. Zwykli ludzie widzą w kapitanie bohatera, sprawcę "cudu na rzece Hudson", urzędnicy za wszelką cenę próbują dowieść, że pilot – mimo awarii obu silników – mógł awaryjnie lądować na którymś z nowojorskich lotnisk. Wiadomo, w grę wchodzą poważne straty finansowe, ktoś więc musi być winny.
W Polsce ogląda się film Eastwooda chwilami dość niewygodnie: cień katastrofy lotniczej nieustannie wisi nad naszymi głowami, fachowe nazewnictwo zapadło nam w pamięć, podobnie jak wydawane przez system TAWS komendy "Pull up" czy "Terrain ahead". Ale również w Stanach Zjednoczonych sytuacja polityczna dopisała "Sully’emu" nieoczekiwane znaczenia. Film miał amerykańską premierę dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi i – prawdopodobnie dzięki poparciu, jakiego Trumpowi udzielił Clint Eastwood – przez część krytyków został uznany za część prawicowej propagandy (chodziło o podkopywanie zaufania widzów do instytucji rządowych, w tym przypadku do NRBT). Lecz Eastwood – który swoich republikańskich sympatii nigdy nie ukrywał – jest zbyt wrażliwym reżyserem, żeby pokusić się o tandetną propagandę. Sullenberger mógłby przecież okazać się wcieleniem westernowego bohatera, który bierze sprawy we własne ręce, a później musi bronić swoich racji przed sądem. A jednak ma wątpliwości, dręczy go niepewność, nawiedzają senne koszmary. Nie widzi w sobie bohatera, jedynie człowieka, który zrobił to, co do niego należało. Nie bez powodu Eastwood powierzył tę rolę Tomowi Hanksowi (notabene od lat popierającemu demokratów, co jakoś nie przeszkadzało mu we współpracy z reżyserem): to aktor, który niemal instynktownie budzi sympatię i zaufanie, a jednocześnie zdolny jest nadać swojej fascynującej, chociaż nieco jednowymiarowej postaci emocjonalną głębię.
To nie jest może rola na miarę Oscara, Hanks ma w swoim dorobku znacznie trudniejsze wyzwania, ale nominacja do nagrody Akademii wcale by mnie nie zdziwiła. Hollywoodzkie kino głównego nurtu uwielbia takie postaci: everymanów postawionych w ekstremalnej sytuacji, wiernych swoim przekonaniom. Być może teraz, po wyborczym triumfie Trumpa, Ameryka potrzebuje zwyczajnych bohaterów jeszcze bardziej. Dokumentalista Michael Moore już dostrzegł w Tomie Hanksie wymarzonego kandydata demokratów na prezydenta w wyborach w 2020 r., być może wierząc, że pod jego rządami Ameryce udałoby się przynajmniej awaryjnie wylądować.