Uzasadnienie brzmi może nieco patetycznie, ale trafia w sedno. Jeżeli w ogóle warto zwrócić na "Lucyfera" uwagę, to właśnie ze względu na innowacyjność, wychodzenie poza istotę kina. Inna sprawa, że nowatorska formuła z trudem przebija się przez nasze percepcyjne przyzwyczajenia.
Belgijski reżyser, Gust Van den Berghe, razem z operatorem Hansem Bruchem Jr., na potrzeby "Lucyfera" skonstruował mechanizm nazywany tondoskopem. Kadr zamyka się w kole, tworząc efekt, jak określają to twórcy, rybiego oka. Z rybiej perspektywy oglądamy biblię, czyli wszystko. Twórców inspirowały prace XVII-wiecznego mistyka Joosta van den Vondela, estetycznie reżyser powołuje się jednak przede wszystkim na fascynacje malarskie. Kadry stylizowane są zatem na arcydzieła malarstwa flamandzkiego: od Boscha do van Eycka.
Tytułowy Lucyfer grany przez Gabino Rodrigueza – grzeszny, okrutny anioł, trafia na Ziemię, do leżącej na końcu świata meksykańskiej wioski, gdzie stosunkowo mało lucyferycznie wkrada się w łaski i niełaski autochtonów, prowadząc z ludźmi doświadczenia graniczne, testując ich namiętności, predylekcje, otwartość na cnotę i grzech. Lucyfer ma moc sprawczą i destrukcyjną. Zawiaduje ludźmi i naturą. Nad wsią złowrogo unosi się bryła wulkanu Paricutin, tymczasem Lucyfer w wystudiowanych czy raczej przestylizowanych obrazach uwodzi wnuczkę podejrzliwej Lupity, ratuje owcę, uzdrawia pijaczynę paralityka.
Kim jest tytułowy Lucyfer? Może oszustem, może prorokiem. Enigmatyczną personą w metafizycznym szkicu zbudowanym wyłącznie z wielkich liter: kolejne rozdziały filmu to "Raj", "Grzech", "Cud"... Van den Bergh nie ma jednak talentu Carlosa Reygadasa, z którego stylu czerpie obficie. Przyjęcie jego ambitnego, ale pokrętnego filmu zależy od otwartości na poszukiwania nowej formuły dla kina artystycznego, performatywnego. "Lucyfer" może się podobać, ale chyba jedynie wizualnie. Przypomina nowatorski obiekt architektoniczny przeniesiony na ekran kinowy. Koliste, starannie zaaranżowane bryły przypominają abstrakcyjne miasto, zapełnione rustykalnymi twarzami i pozami. Gorzej z biblijną warstwą symboliczną. Jakoś metafizyka nie chce zamieszkać w tym plastycznym inferno raju. Lucyfer jest tylko aktorem grającym Lucyfera, a mieszkańcy wioski to bardzo niezdarni aktorsko amatorzy, których lata świetlne dzielą od naturalności i witalności naturszczyków z kina Pasoliniego. Kiedy zaś ekran w końcu wraca do tradycyjnego, prostokątnego układu graficznego, oddychamy z ulgą, że powrót do zwyczajności jest już blisko.
Lucyfer | Meksyk, Belgia 2014 | reżyseria: Gust Van den Berghe | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 110 min