Ten film powinien być dla młodych polskich reżyserów pozycją obowiązkową. Choćby nie wiem jak zachwycano się u nas "Bogami", "Jackiem Strongiem" czy "Pod Mocnym Aniołem", nie potrzeba żadnego mędrca czy analityka mechanizmów zachodzących w kinie, żeby stwierdzić, że – przy całej sympatii dla tych projektów – są to tytuły skazane na lokalność, bez większych szans na sukces międzynarodowy. Coś na ten temat wiedzą Małgorzata Szumowska, Tomasz Wasilewski, Anna Kazejak, Xawery Żuławski czy Kasia Rosłaniec, a ze starszego pokolenia Skolimowski czy Pawlikowski, którzy uparcie szukają własnego stylu, nie zadowala ich narracyjna solenność. Słusznie, jeżeli mierzy się wyżej, trzeba mieć świadomość, że styl zerowy nawet w najlepszym wykonaniu nie ma już szansy na podbicie europejskich czy światowych rynków. Trzeba inaczej kombinować – i wcale nie chodzi o awangardę, szalony eksperyment. "Biały cień" Deshego przy całym nonkonformizmie formalnym, w dużym stopniu zresztą pozorowanym, bazuje na chwytliwym, gazetowym, medialnym temacie. Bardzo dobrze: inaczej nigdy byśmy ani o "Białym cieniu", ani o Deshem nie usłyszeli.
Trudno uwierzyć, że takie rzeczy są na porządku dziennym w połowie drugiej dekady XXI wieku. W Afryce Wschodniej, przede wszystkim w Tanzanii, albinosi traktowani są jako upragniony cel szamanów. Czarownicy są w stanie wyłożyć duże pieniądze za którąś z części ciała tych ludzi: od palca dłoni po najwyżej honorowane serce. Albinosi w Tanzanii cały czas uciekają, nigdy nie mogą czuć się bezpiecznie – na plecach czują oddech wynajmowanych przez czarowników gangów czyhających na ich życie. Noaz Deshe wybrał na bohatera chłopca o imieniu Alias (główne role zagrali naturszczycy z Tanzanii), albinosa wysłanego do miasta, gdzie podobno żyje się bezpieczniej.
– Mocny, surowy, zapadający w pamięć, niepokojący, radykalny – w ten sposób jury głównego konkursu ostatniej edycji Nowych Horyzontów we Wrocławiu uzasadniło przyznanie "Białemu cieniowi" głównej nagrody. Do tej listy epitetów dodałbym chętnie jeszcze jeden: sprytny. Z jednej strony mamy bowiem głos w ważnej sprawie, fotogeniczną, pomimo całego turpizmu, historię obowiązującego w Tanzanii niepisanego edyktu o pierworodnym grzechu mieszkających tam albinosów, których trzeba unicestwić, ale temat swoistego polowania na albinosów został przepuszczony przez Deshego przez filtr artystowskiego gestu filmowego dekadenta. Jednym słowem, gazetowe hasło z tabloidu zastąpione zostało awangardowym płótnem z modnej londyńskiej galerii. Celowo niezsynchronizowane kadry, oboczności stylistyczne (realizm kontra manieryzm) budują wrażenie filmu zrealizowanego pod wpływem środków halucynogennych. Kto da się złapać na tę wizję, będzie zachwycony, pozostali przypuszczalnie opuszczą kino w popłochu.
Jest zbrodnia, są zatem i zbrodniarze. Gangsterzy z niepełnym uzębieniem inkrustują przygnębiająco piękny dekor. Tanzania wygląda w "Białym cieniu" jak niekończąca się ziemia jałowa, pusta, wypalona od słońca, szara i fascynująca. Debiutujący w fabule Noaz Deshe, młody filmowiec pochodzący z Izraela, ale na stałe mieszkający i pracujący w Berlinie, doskonale pracuje z naturszczykami, potrafi też umiejętnie budować nastrój narastającego niebezpieczeństwa udzielającego się również widzom. Największym sukcesem "Białego cienia" jest jednak rzadka zdolność zestrojenia się z emocjonalnością bohatera. Oglądając film, ma się wrażenie, że subiektywna kamera oddycha razem z Aliasem, staje się nim. Ucieka przed śmiercią.
Reklama
Biały cień | Tanzania, Niemcy, Włochy 2013 | reżyseria: Noaz Deshe | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 117 min
Reklama