W efektownym wydawnictwie "Le Roman de François Truffaut" znajduje się wzruszające wspomnienie napisane przez Romana Polańskiego: – Lubiłem jego miłość do kina, które było jego pasją. Nic innego nie liczyło się w jego życiu, nie robił filmów dla pieniędzy, dla sławy, co stanowi motywację większości filmowców. Żył kinem. Przypominane właśnie w kinach studyjnych kluczowe tytuły w dorobku Truffauta, jednego z symboli francuskiej Nowej Fali, wydają się potwierdzeniem tej tezy. Kino odwdzięczyło się Truffautowi wzajemnością. Jego filmy w ogóle się nie starzeją.

Reklama

"Jules i Jim", należący dzisiaj do żelaznego kanonu w dorobku reżysera, początkowo spotkał się raczej z krytyką. Był dopiero trzecim tytułem w dorobku artysty – po brawurowych "400 batach" z 1959 roku i późniejszym o rok "Strzelajcie do pianisty" z Charles'em Aznavourem. Truffaut miał zresztą do "Julesa i Jima" raczej ambiwalentny stosunek. W wywiadzie dla "Film Magazine" mówił, że być może nakręcił ten film zbyt wcześnie, był młody i nieopierzony (w momencie realizacji "Julesa i Jima" miał zaledwie 29 lat). – Nie dziwię się że część publiczności odrzuciła moją egzaltację – dodawał.

Zafascynowany sensualnością opisów Truffaut sięgnął po kontrowersyjną prozę Henriego-Pierre'a Rochégo, dziennikarza i tłumacza, autora zaledwie dwóch powieści, obu zekranizowanych właśnie przez Truffauta, który dziesięć lat po "Julesie i Jimie" zaadaptuje również "Dwie Angielki i kontynent".

Dzisiaj "Jules i Jim" wydaje się propozycją dosyć niewinną, ale na początku lat 60. ta rozgrywająca się w drugiej dekadzie XX wieku opowieść o erotycznym trójkącie łączącym seksowną Catherine (w tej roli zjawiskowa Jeanne Moreau) z dwójką zakochanych w niej przyjaciół, Austriaka i Francuza, czyli tytułowych Julesa i Jima, wywołała skandal i długą prasową dyskusję na temat niefrasobliwości nowego pokolenia filmowej młodzieży.

Reklama

Truffauta atakowano ze wszystkich stron. Konserwatyści wytykali mu zepsucie moralne oraz naiwny portret dwudziestoparolatków ograniczających egzystencję do szalonych imprez i zabaw, liberałowie – naiwne portrety męskiego świata bezmyślnie wodzonego przez zdradziecki kobiecy pierwiastek. W pokazywanym również w naszej telewizji dokumencie "Był sobie film: Jules i Jim" Truffaut wspominał tamte wydarzenia, twierdząc jednocześnie, że film powstał niejako w hołdzie jego matce i był próbą rehabilitacji po "400 batach", w których mama reżysera została sportretowana bez wielkiej czułości.

Nawet jednak bez kontekstu obyczajowego "Jules i Jim" pozostaje przenikliwą, chociaż niewolną od uproszczeń opowieścią o kosztach erotycznego czy raczej uczuciowego eksperymentu, któremu poddawani są bohaterowie. Zgodnie z tezą Henriego-Pierre'a Rochégo Truffaut sugeruje, że całkowita niezależność w sferze uczuć jest równie dwuznaczna jak pełna swoboda. "Jules i Jim" zamiast o zwycięstwie miłości mówi o zgliszczach afektu, na którego drodze stoją popędy i egoizm. W tym sensie oskarżany o nihilizm reżyser z dzisiejszej perspektywy wydaje się wręcz moralistą.

Wkrótce po przedwczesnej śmierci Truffauta jego przyjaciel Alexandre Astruc napisał w "Cahiers du Cinema": – François Truffaut będzie zawsze wśród nas. Śmierć jest bezradna wobec uczucia, którym go darzymy, dla nas będzie on zawsze żywy. 30 lat później zdanie Astruca nie straciło niczego z aktualności.

JULES I JIM | Francja 1962 | reżyseria: François Truffaut | dystrybucja: Vivarto | czas: 105 mi