Von Trier opowiada w "Nimfomance", jak w wielu swoich poprzednich filmach, historię osoby nieprzystosowanej do życia w społeczeństwie. Joe, grana przez debiutującą na dużym ekranie Stacy Martin (Joe w młodości) i występującą u tego reżysera po raz trzeci Charlotte Gainsbourg (Joe jako dojrzała kobieta), jest wykluczona. Nie z powodu niepełnosprawności, jak Selma (Bjork) z "Tańcząc w ciemnościach"; ani z powodu depresji, jak Justine (Kirsten Dunst) z "Melancholii". Kolejna bohaterka z bogatej galerii filmowych portretów kobiet Larsa von Triera wcześnie odkrywa swoją seksualność i orientuje się, że powszechnie akceptowany model związku nie daje jej satysfakcji. Zaczyna więc szukać. Próbuje relacji z wieloma mężczyznami, sado-maso, próbuje seksu z kobietą. W społeczeństwie ignorującym potrzeby mniejszości i gloryfikującym to, co wybiera większość, ścieżka, na którą wchodzi Joe, nie może nie zaprowadzić jej na przysłowiowy (a w tym przypadku także dosłowny) bruk. Gdzie też znajdujemy bohaterkę w otwierającej scenie filmu.

Reklama

Von Trier zaczyna "Nimfomankę" od końca. Przedstawia nam Joe, którą Seligman (Skarsgård) znajduje pobitą na ulicy. Mężczyzna zabiera ją do domu, otacza opieką i wciąga w rozmowę o jej życiu – od dzieciństwa do chwili obecnej – przeplatając jej opowieść o nimfomanii własnymi mądrościami, których, znający życie jedynie z książek stary kawaler, nie doświadczył, a wyczytał.

Wyborem tej formy narracji, która pozwala von Trierowi snuć historię o Joe niczym starą, dobrą, klasyczną powieść z dygresjami, reżyser wygrał ten film. Pomimo imponującego bagażu intelektualnego, który udaje mu się tu spakować i mocnego stanowiska w sprawie nierównego traktowania kobiet i mężczyzn, "Nimfomanka" nie jest traktatem filozoficznym, ani dramatem psychologicznym. W każdym razie nie tylko. W wielu kluczowych scenach film von Triera jest absolutnie zamierzenie komiczny. Wymyka się definicjom. Duża w tym zasługa aktorów, którzy bez trudu podchwycili konwencję. Gainsbourg jest cudownie autoironiczna. Podobnie Stellan Skarsgård. Shia LaBeouf wyszedł wreszcie poza wizerunek grzecznego chłopca z Hollywood, a Stacy Martin wyważyła sobie tą rolą drzwi do dalszej kariery w filmie. Z urody do złudzenia przypominająca młodą Jane Birkin, jest jako Stacy nieuchwytna i odległa. I dobrze. Bo jej bohaterka dokładnie tak, jak z każdym innym człowiekiem, nie może nawiązać kontaktu także z widzem. Martin świetnie ten paradoks wygrywa.

Cała recenzja Karoliny Pasternak w serwisie Stopklatka.pl>>>