Film zamierzony jako krytyka uświęconej w Polsce instytucji rodziny na własne życzenie łagodzi rzekomą drapieżność. Zamiast eksplorować traumy z przeszłości mieszkańców wielkopolskiej wsi, reżyser woli poświęcać czas na celebrację nostalgii za przaśnym PRL-em. W efekcie brutalnie szczera spowiedź stopniowo zamienia się w czerstwą anegdotę.

Reklama

Zrealizowany w nieznośnie teatralnej manierze film Michalskiego nie przedstawia ani jednej postaci, z którą chcielibyśmy poczuć identyfikację. Uniwersum "Kanadyjskich sukienek" zamieszkują albo rozmodlone matrony, albo dziwadła z kwiatkami we włosach, które z niejasnych przyczyn porozumiewają się ze sobą językiem operowych arii. Niezależnie od różnic wszyscy zdają się jednak żyć w trudnej do zakłócenia symbiozie. Im dłużej obserwujemy bohaterów w akcji, tym bardziej pragniemy, by na ekranie pojawił się ktoś pokroju Mariana Dziędziela z siekierą i na dobre rozpędził całą tę wesołą zgraję.

Ostatecznie festyniarska sielanka zostaje zakłócona w zupełnie inny sposób. W roli niezamierzenie groteskowych czarnych charakterów Michalski stawia grono kanadyjskich Polonusów. W przeciwieństwie do poczciwych mieszkańców wsi zagraniczni krewni śmierdzą dolarami, mówią z podejrzanym akcentem, a w chwilach złości bezczeszczą symbole religijne. Gdy dostają w swoje ręce najmłodszą córkę bohaterów, staje się jasne, że szybko poddadzą ją intensywnej deprawacji. Chciałoby się wierzyć, że karykaturalnie ksenofobiczna wymowa "Kanadyjskich sukienek" nie jest elementem świadomej strategii. Być może to kolejny z serii nieśmiesznych dowcipów lub nietrafionych pomysłów Michalskiego. Niezależnie od tego, która z wersji okaże się prawdziwa, "Kanadyjskie sukienki" i tak pozostaną jednak filmem niewartym złamanego centa.

Polska 2012 | reżyseria: Maciej Michalski | dystrybucja: Tongariro Releasing | czas: 127 min