Haigh nakręcił najważniejszy film o tematyce gejowskiej od czasu "Tajemnicy Brokeback Mountain". Nareszcie nie oglądamy wesoło przegiętych gejów albo tragikomicznych spóźnionych prawnuków Oscara Wilde'a. W "Zupełnie innym weekendzie" nie ma także szyderstwa ani politowania. Młodemu reżyserowi, podobnie jak niegdyś Ericowi Rohmerowi, udało się sfotografować życie w toku. Bez grama sztuczności. Trochę zapomnieliśmy, a Haigh wspaniale to przypomina, że kino to także szept. Dotyk o sile caritas; czułość, która zgubiła się w tunelu prowokacji i szaleństwa.
Na czym zatem polega wybitność tego filmu? Zastanawiam się, szukam odpowiedzi, kluczę, błądzę. Wzruszam ramionami. Nie wiem. W bezradności krytyka drzemie wielkość kina.
Opowiadanie fabuły nie ma przecież sensu. Tak zwana treść to tylko pomysł architektoniczny, formalny konstrukt, spoza którego wyłania się coś prawdziwego. Gdybym napisał, że w filmie chodzi w nim o dwa wspólne dni spędzone przez dwóch różnych facetów, których – poza intrygującą urodą – nic nie łączy, a prawie wszystko dzieli, miałbym zapewne rację, ale również poczułbym brzemię krytycznego oszustwa. Mógłbym pisać także o przyciąganiu dwóch przeciwstawnych osobowości albo o aktorstwie dwójki debiutantów: Toma Cullena i Chrisa Newa, które jest tak doskonałe, że widz ma absurdalne poczucie, że staje się kamerą, słucha rozmów bohaterów, idzie z nimi do łóżka. To wszystko wydaje się jednak oczywiste, niewystarczające.
"Zupełnie inny weekend" to bezprzymiotnikowa "historia o pięknie rozrzuconym w postaci pieprzyków na ramionach". Russell, postawny byczek, jest nieśmiały i introwertyczny. Dawno temu się wyoutował, ale wciąż nie potrafi uczynić ze swojej orientacji szyldu. W pracy – jest ratownikiem na basenie – codziennie wysłuchuje opowieści o seksualnych podbojach kolegów heteryków. Poznany w klubie Glen to zaprzeczenie Russella. Otwarty, zbuntowany, inteligentny. Role w tej relacji zostały określone. Domyślamy się, kto będzie osobowością dominującą, kto słuchaczem. Haigh zręcznie gra z tym szablonem odbiorczym. Rzeczywiście, bezbarwny Russell bierze od wyrazistego Glena siłę, niweluje nią własną słabość. Ale w końcu właśnie słabszy okazuje się mocniejszy. Ten samotny, naiwny, wychowujący się w rodzinach zastępczych facet, ponownie jest białą, czystą kartą. Przyzwyczaił się do monotonii. W pewnym momencie mówi Glenowi, że jest zadowolony, mogłoby być lepiej, ale daje sobie radę. Jego weekendowy partner uświadamia mu, że wcale nie było dobrze. Prawa geja to nie tylko efektowne hasła na plakacie albo możliwość pocałowania się w miejscu publicznym, to przede wszystkim przemiana mentalna. Uświadomienie sobie, że nikomu nie trzeba się tłumaczyć, dlaczego kogoś kochamy. Zupełnie inny weekend stwarza nowego człowieka.
Andrew Haigh nie kokietuje, nie jest pruderyjny, pokazuje starcie dwóch różnych języków politycznych, które przecinają się we wspólnej genetowskiej strukturze pożądania. Oni po prostu się spotkali. Michael Cunnigham pisał w "Godzinach": Teraz już wie: to była właśnie ta chwila. Nie było żadnej innej. To była właśnie ta chwila. Innej nie będzie.
ZUPEŁNIE INNY WEEKEND | Wielka Brytania 2011 | reżyseria: Andrew Haigh | dystrybucja: Tongariro | czas: 97 min