"45 lat" zrobił pan dla dojrzałych widzów?
Andrew Haigh: Przeciwnie, odmłodziłem swoich bohaterów o kilkanaście lat. Opowiadanie Davida Constantine'a, które stało się dla mnie inspiracją, rozgrywało się w latach 90., wśród osiemdziesięciolatków, którzy wracali myślami do drugiej wojny. A ja nie chciałem, żeby widzowie w czasie seansu myśleli o swoich dziadkach, tylko o sobie. Podobał mi się pomysł, że po 45 latach małżeństwa na światło dzienne wychodzi niedopowiedzenie męża sprzed dekad. I właśnie ono pozwala mi przyjrzeć się związkom, ich mechanizmom, trudnościom ze szczerością. Moja bohaterka musi przewartościować swoje życie, zastanowić się, kim naprawdę jest, jak spędzi kolejne lata, co znaczy dla niej związek.
Pana debiutancki "Weekend" był opowieścią o momencie, w którym ludzie się poznają. Teraz portretuje pan parę, która spędziła ze sobą prawie pięć dekad.
Czasem myślę o tych filmach jak o dyptyku. Moment, w którym ludzie spotykają się i schodzą, jest bardzo ważny. Wtedy ustala się zasady, które podyktują scenariusz reszty relacji. Bohaterowie "Weekendu" są ze sobą kompletnie szczerzy. I nawet jeśli nic nie będzie z tego związku, imponuje mi umiejętność otwarcia się na drugą osobę. Bohaterowie "45 lat" nie mieli tyle siły. Jest im relatywnie dobrze. Ale w końcu przychodzi czas, kiedy muszą się zmierzyć z przemilczanym tematem. Bo on wciąż między nimi jest jak ledwo zauważalna drzazga.
Dlaczego więc w filmie koncentruje się pan na rozterkach kobiety?
Nie zawsze trzeba się przyglądać, co czują podtatusiali faceci, czy łapać chwilę, gdy zaczynają mieć wątpliwości, co chcą robić w życiu. Istnieją setki opowieści o męskim kryzysie egzystencjalnym, wystarczy sięgnąć po dowolną książkę Philipa Rotha. Ale kultura zdaje się nie dostrzegać, że kobietom też się taki zakręt zdarza. A ja zawsze szukam świeżych perspektyw patrzenia na świat.
I obserwuje pan rzeczywistość oczami kobiety po przejściach.
Często reżyserzy zamiast pokazywać pełnowymiarowych, myślących, wrażliwych ludzi, portretują starszych dla efektu komediowego. Mają oni być słodcy, uroczy i zabawni. Czasem powinni zatańczyć lub opowiedzieć głupi żart o seksie. A przecież ci ludzie często mają za sobą fascynujące życie. Dzisiaj otworzyła się furtka, by opowiadać o ich doświadczeniu. Młodzi mniej chodzą do kina, wolą oglądać filmy w telewizji albo internecie, więc producenci szukają nowych bohaterów, aby skłonić do kupienia biletów kolejne grupy odbiorców. A przy okazji wygrywa na tym sztuka.
Główne role w "45 latach" grają ikony lat 60. – Charlotte Rampling i Tom Courtenay. Nawet buntownicy się starzeją?
Wracam czasem do filmów z tamtych lat, choćby "Samotności długodystansowca", która wciąż jest pełna witalności. Ale też towarzyszy mi w tych sentymentalnych podróżach westchnienie: "Ile to czasu minęło". I zawód, bo większości osób, które to wówczas oglądały, los nie ułożył się tak, jak planowały. Często chodzili oni po drodze na kompromisy ze sobą i z innymi. W końcu odkrywają, że życie wyszło im przeciętnie.
Oba pana filmy to opowieści właśnie o nich. I w obu najważniejsze są półtony.
Nie lubię, kiedy reżyser tłumaczy zbyt wiele. Wolę, jak filmy działają na widza w sposób niezauważalny, którego do końca nie rozumie. W "45 latach" chciałem, żeby wiadomo było, że coś ważnego dzieje się w bohaterce, ale aby pozostało to niedopowiedziane. Przywiązuję za to wagę do detali, drobnych gestów, niuansów, z nich buduję większe historie. Często odkrywam je dopiero na planie. Dlatego nie robię prób, mało zapisuję, mało tnę film w montażu.
Dzisiaj powstaje coraz więcej pozornie banalnych historii o zwyczajnych ludziach.
W latach 60. i 70. było mnóstwo propozycji z życia wziętych. Potem coś się zmieniło i okazało się, że filmowa historia musi być spektakularna. Tymczasem ja lubię, gdy nasze codzienne życie odbija się na ekranie. "Wtorek po świętach" albo "Uzak" to intymne, zrealizowane na małą skalę dramaty, które próbują dotknąć najważniejszych spraw.
Nie myśli pan czasem: "Trzasnąłbym nowego Bonda"?
Kusi pan. Dopuszczam, że kiedyś wyobraźnia zaprowadzi mnie w inne rejony kina. Chciałbym rozwinąć swoje historie, a nie zawsze opowiadać wyłącznie o dwojgu ludziach. Ale nie sądzę, żebym kiedykolwiek stanął za kamerą w blockbusterze.
Po "Weekendzie" zrobił pan serial "Spojrzenia" dla HBO. To były opowieści o homoseksualistach. "45 latami" chciał pan odlepić od siebie łatę gejowskiego reżysera?
Po pokazie tego filmu stale podchodzili do mnie ludzie i pytali, dlaczego nie robię filmu o gejach! Bo nie? Bo akurat kręcę historię o starym, heteroseksualnym małżeństwie? Dla mnie skłonności seksualne bohaterów nie mają znaczenia: opowiadam o emocjach, uczuciach, pragnieniach. Poza tym każdy związek jest inny. I tylko to mnie interesuje.