Zeszłoroczne wakacje spędziłem w Osrbliu, małej wiosce w Rudawach Słowackich. Dużo łąk, dużo drzew, dużo świętego spokoju. Codziennie niezobowiązujące piwo w miejscowej gospodzie. Kiedy pytaliśmy o grzyby, powiedziano nam, że koniecznie trzeba je zbierać wcześnie rano, bo potem, o wpół do siódmej, przyjeżdża autobus z Podbrezovej, autobusem zaś przybywają Romowie, którzy sprzątają las z grzybów do czysta. Chcę tylko powiedzieć, że ta wioska nie miała wielkiego potencjału dramatycznego.
Osrblie leży w dolinie otoczonej górami. Można sobie stamtąd urządzić pieszą wycieczkę bocznym pasmem Rudaw do Čiernego Balogu – wsi znanej ze swojej kolejki wąskotorowej. Tę właśnie mieścinę (przemianowawszy ją na Čierny Hron) słowacki reżyser Vladimír Balko uczynił scenerią swojego debiutanckiego filmu. I w przeciwieństwie do mnie dojrzał w okolicznym pejzażu i ludziach materiał na ponury moralitet.
Tono, facet po przejściach, powraca do rodzinnej miejscowości po pięcioletnim pobycie w więzieniu. Siedział za kradzież drewna, ale, co ważniejsze, siedział za siebie i za kumpla, którego nie wydał. W dodatku wyrokiem sądu zajęto cały jego majątek. Niestety, swojskie pielesze mają Tonowi do zaoferowania niewiele dobrego. Nikt nie chce złodziejowi dać pracy. Żona wprawdzie czekała na niego, lecz teraz mijają się z dziwną obojętnością. Syn, który urodził się już w trakcie odsiadki Tona, nie zna ojca i boi się go. Dawny wspólnik zgodnie z obietnicą zbudował mu nowy dom, ale zaczyna szantażować naszego bohatera niespłaconym długiem i oferuje mu sposobność wejścia w kolejny szemrany interes. Dwaj pozostali przyjaciele Tona z dzieciństwa, lokalny ksiądz i dziany bratysławski biznesmen (w tej roli raczej nijaki Robert Więckiewicz, dubbingowany przez słowackiego aktora), próbują mu jakoś pomóc, ale sprawa powoli staje się tak oczywista, jak nieoczywiste są ich intencje – Tono znalazł się w sytuacji bez wyjścia, silnemu niegdyś mężczyźnie pozostał już wyłącznie honor...
To mógłby być punkt wyjścia dla udanego westernu w górskich dekoracjach, ale wszyscy – reżyser, scenarzysta, aktorzy – musieliby mieć trochę więcej luzu. Tymczasem dostajemy historię opowiadaną, by tak metaforycznie rzec, z kurczowo ściśniętymi pośladkami, co w efekcie daje, niestety, produkt zbliżony do klasycznego polskiego snuja. Nie ma tu za grosz swobody dawnego kina czechosłowackiego, które umiało dramatyczne fabuły ubrać w metaforyczną, rozumiejącą narrację. Nie wymagam, rzecz jasna, od każdego filmu, w którym mówi się po czesku albo słowacku, żeby mnie śmieszył. Ale takich naprężonych moralnie przypowieści jak "Spokój w duszy" po prostu nie cierpię.
Wiem, co Balko chciał pokazać – schodzący na psy świat mężczyzn, świat niegdyś kierujący się jakimś uznanym kanonem postępowania, obecnie zaś zepsuty przez pieniądze i duchową korupcję. Tono, surowy macho w dawnym stylu, wie, że popełnił błąd, odpokutował go i chce żyć uczciwie, jednak powrót w dawne koleiny jest już niemożliwy, co zresztą nam się symbolicznie demonstruje czarno na białym, kiedy umiera jeden ze starych myśliwych, ostatni z tych, co to umieli dumnie zapolować na niedźwiedzia.
Muzykę do filmu Balki napisał Michał Lorenc – i ta muzyka trzyma jakoś ów obraz z ryzach, podobnie zresztą jak (wybitna jak zawsze) praca operatorska Martina Štrby. Reżyser też umie spójnie opowiadać – problem w tym, że w tym przypadku nie bardzo miał o czym.
SPOKÓJ W DUSZY | Słowacja 2009 | reżyseria: Vladimír Balko | dystrybucja: Vivarto | czas: 97 min