Akcja "Słabszego ogniwa" w reż. Joaquina del Paso rozgrywa się w meksykańskiej wiosce. Grupa kilkunastoletnich chłopców przyjeżdża na obóz organizowany przez katolicką szkołę Centro Escolar Los Pinos - prestiżową placówkę, do której uczęszczają dzieci z wyższej klasy społecznej. Teraz pod bacznym okiem księży i nauczycieli, wśród nich profesorów Monterosa (Enrique Lascurain) i Sztuhra (Jacek Poniedziałek), nastolatkowie mają doskonalić moralne i fizyczne zdolności, być bezwzględnie posłuszni. Pierwszego wieczoru chłopcy odkrywają dziurę w ogrodzeniu. Z nerwowych rozmów nauczycieli wynika, że na teren obozu włamał się intruz z sąsiedniej wnioski i wszyscy mogą stać się ofiarami satanistycznych rytuałów. Aby odpędzić złe moce, chłopcy zaczynają modlić się przy ognisku. Niebawem okazuje się, że realne zagrożenie czyha na nich wewnątrz grupy.

Reklama

Zanim trafił pan na plan "Słabszego ogniwa", kino meksykańskie było panu bliskie?

Jacek Poniedziałek: Było mi bliskie od dawna. Kocham twórczość Alejandro Gonzaleza Iñárritu – głównie "Babel", ale też "21 gramów" i "Amores perros". Ostatnio podczas wakacji w Grecji pochłonąłem wręcz książkę jego scenarzysty, Guillermo Arriagi, pt. "Dziki". Ale moim absolutnym faworytem wśród twórców meksykańskich jest Carlos Reygadas. Filmy "Nasz czas" i "Post tenebras lux" wprawiły mnie w osłupienie choćby tym, że należą do gatunku slow, co przeczy trochę naszym wyobrażeniom o Meksyku jako kraju bardzo dynamicznych, niezwykle ekspresyjnych i spontanicznych ludzi. Oni zresztą tacy są, jednak Reygadas opowiada z namysłem i kontemplacją, nie stroniąc od długich, wypełnionych ciszą ujęć. Co nie znaczy, że nie buduje mocnych, nawet szokujących scen. Jest bardzo szczerym, bardzo współcześnie myślącym twórcą, a zarazem poetą kina.

Wiem, że Joaquin del Paso jest absolwentem Wydziału Operatorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi. Ale jak doszło do waszego spotkania?

Fuksem. Trzy lata temu byliśmy z zespołem Nowego Teatru w stolicy Meksyku, gdzie pokazywaliśmy "Koniec" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Joaquin przyszedł na przedstawienie, bo szukał polskiego aktora do filmu. Spodobałem mu się i tak się to zaczęło. Zabawne, że polscy dyplomaci, którzy zorganizowali wtedy pospektaklowy bankiet w jakimś pubie, nie chcieli wpuścić Joaquina, bo nie należał do ekipy. Na szczęście skontaktował się z opiekującą się mną Agencją Role Play, która razem z PISF-em stała się koproducentem filmu.

Jak przygotowywał się pan do roli profesora Sztuhra, nie znając języka hiszpańskiego?

Wziąłem kilkanaście lekcji i nauczyłem się "na małpę". Tak się mówi w naszej branży, gdy ktoś uczy się roli fonetycznie. Dostałem scenariusz w dwóch językach – hiszpańskim i angielskim. I jakoś poszło. Znaczące jest to, że jeden z najbardziej restrykcyjnych profesorów katolickiej szkoły, którego gram, pochodzi z Polski. Ja tu nie udaję Meksykanina. Gram Polaka, który zamieszkał w Meksyku i uczy w szkole prowadzonej przez organizację podobną do Opus Dei. Można powiedzieć, że jest to nawiązanie do sytuacji, jaką mamy obecnie w Polsce – kiedy ideologia tak głęboko ingeruje we wszystkie aspekty naszego życia. Przy czym nie chodzi tu o taką czy inną religię, ale o to, że zamyka się głowy młodych ludzi, urabia się ich na określoną modłę, zabijając w nich naturalność i spontaniczność. I ostatecznie stają się oni oportunistycznymi funkcjonariuszami morderczego systemu. W tej konkretnej szkole uczy się dzieciaki nieufności i lęku przed Obcym, kimkolwiek by on był.

Reklama

Podobno dla Joaquina del Paso to bardzo osobista opowieść, bo sam także uczęszczał do szkoły prowadzonej przez Opus Dei.

Tak. W szkole, do której uczęszczał, obowiązuje zasada, że nie przyjmuje się dzieci rozwodników. Jego rodzice rozwiedli się i chociaż ukrywali ten fakt, dyrekcja jakoś się o tym dowiedziała. Joaquina wezwano do sekretariatu i zarzucono mu kradzież pizzy ze stołówki. Oczywiście nie przyznał się do tego, bo niczego nie ukradł, ale dyrekcja użyła tego argumentu, żeby go zastraszyć. I zmiękczyć. W końcu powiedziano mu wprost o rozwodzie rodziców i nakazano, by przyznał się do kradzieży przed całą szkołą, co wiązało się z surową karą i publicznym upokorzeniem. Można sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie 12-letniego chłopca, zderzającego się z tak twardą ścianą cynizmu i przemocy. Sądzę, że nosił to w sobie w sobie przez wszystkie te lata i musiał jakoś to z siebie wyrzucić. Dlatego postanowił o tym opowiedzieć i wraz z Brytyjką polskiego pochodzenia, Lucy Pawlak, napisał scenariusz "Słabszego ogniwa".

Jako aktor grający w zespole Krzysztofa Warlikowskiego od ponad 20 lat regularnie występuje pan za granicą. Udział w meksykańskiej produkcji filmowej zmienia pana perspektywę?

Zmienia ją już samo doświadczenie grania spektakli za granicą, co uzmysławia nam zawsze, w jakim działamy kontekście. On właśnie na obczyźnie staje się dla nas czytelniejszy. Kontakt z inną widownią daje niesamowitego kopa. Oczywiście reakcje widzów w poszczególnych krajach są różne. Mówią nam dużo o tym, na ile nasze intencje są czytelne; czy nasze narracje są komunikatywne. Od lat inspiruje mnie myśl Tadeusza Kantora, że to, co najbardziej lokalne, jest najbardziej uniwersalne. Gdy ludzie silą się, aby być światowcami, to nie potrafią nawiązać kontaktu z obcą widownią. Natomiast jeżeli rzeczywiście opowiadamy o sobie w prosty sposób – co nie oznacza, że spektakle nie mogą mieć wyrafinowanej formy – łatwiej znaleźć platformę dialogu. To jest doświadczenie odświeżające, pobudzające i inspirujące.

Jak wygląda praca na planie meksykańskiej produkcji?

Jest wszystkim tym, co mieści się w wyrażeniu: "ale Meksyk!". Tzn. jest sporo chaosu, improwizacji, zmian planów i zaskakujących zwrotów akcji. Ale z drugiej strony Meksykanie mają w sobie niesamowity luz, spontaniczność, zaufanie do siebie i do losu, że to nie może się nie udać. I przede wszystkim ludzką radość, że tworzą kino, że się spotykają, żeby coś wspólnie stworzyć. Oni tym się różnią od nas, że rzadziej oceniają. Akceptują wszelkie odmienności. Nawet gdy wszystko się wali i rozpada, nie tracą dobrego humoru i idą dalej, starając się jakoś zaradzić problemom.

Spędzając miesiące w obcym kraju, w innej kulturze, dowiedział się pan o sobie czegoś?

To było cenne doświadczenie także na poziomie ludzkim. Po intensywnym sezonie w teatrze pojechałem do Meksyku. Byłem wyczerpany i przeziębiłem się podczas lotu. Marzyły mi się wakacje i ciepłe morze, a znalazłem się sam jak palec w nieznanym miejscu, w zimnej, bo położonej ponad 2,5 tysiąca metrów nad poziomem morza, centralnej części Meksyku, by zagrać w obcym języku, z ludźmi, z którymi nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Zdjęcia trwały sześć tygodni, ale miałem też trochę wolnych dni. Wtedy, w takim oddaleniu człowiek lepiej widzi siebie. Miałem bardzo intensywne spotkanie z sobą. Takie chwile są trudne, ale bezcenne. Można się wiele o sobie dowiedzieć. W Meksyku narodziła się moja książka "(Nie)dziennik". Właściwie zacząłem ją pisać rok wcześniej w Nowym Jorku - gdzie pracowałem z Krzysztofem Garbaczewskim nad instalacją inspirowaną spotkaniem Mirona Białoszewskiego z Allenem Ginsbergiem - ale po powrocie do Polski przerwałem. Dopiero tam, w Meksyku, praca nad nią wyraźnie przyspieszyła i nabrała rumieńców.

W "(Nie)dzienniku" opowiada pan o życiu na krawędzi, walce z nałogiem, głodzie bliskości. Miał pan moment zawahania, czy powinien wydać tę książkę?

Miałem i mam do dziś. Ale z drugiej strony kogo dziś obchodzi fikcja? Mnie na przykład śmiertelnie nuży. No chyba, żeby wyszła spod pióra wspomnianego wcześniej Guillermo Arriagi...

Rozmawiała Daria Porycka/PAP

Światowa premiera "Słabszego ogniwa" odbyła się we wrześniu ub.r. w sekcji Orrizonti 78. festiwalu w Wenecji. Od piątku film można oglądać w polskich kinach. Jego dystrybutorem jest Aurora Films. (PAP)

Autorka: Daria Porycka

dap/ aszw/