"Powrót", w którym grasz jedną z ról, to film inspirowany sztuką Henryka Ibsena "Dzika kaczka". Związki z teatrem są jeszcze większe z uwagi na Simona Stone'a – filmowego debiutanta, a jednocześnie doświadczonego reżysera teatralnego.
Miranda Otto: Widziałam teatralną adaptację "Dzikiej kaczki", którą zrealizował Simon, i muszę przyznać, że nieco różniła się od scenariusza, który dostałam. Ale wiadomo, że film i teatr rządzą się swoimi prawami. Byłam bardzo podekscytowana tą propozycją, bo praca Simona w teatrze robiła na mnie naprawdę spore wrażenie. Zainteresowana byłam już na wstępie i półżartem można powiedzieć, że decyzję podjęłam jeszcze przed przeczytaniem scenariusza.
Może wszystko ułatwiło to, że właśnie z "Dziką kaczką" miałaś pewne aktorskie doświadczenie jeszcze z dzieciństwa?
Rzeczywiście, to dość zabawna historia, bo to był mój pierwszy casting, w jakim w ogóle kiedykolwiek wzięłam udział. Byłam wtedy dzieckiem, miałam dwanaście, może trzynaście lat i grałam w jakichś zupełnie amatorskich przedstawieniach. Ktoś, kto je oglądał, powiedział mi, żebym przyszła na organizowany właśnie casting do filmu i spróbowała swoich sił. Tak zrobiłam, choć nie do końca chyba miałam świadomość, w czym w ogóle biorę udział. A była to właśnie "Dzika kaczka", z Liv Ullman i Jeremym Ironsem w rolach głównych. Niestety, nie dostałam wtedy roli, ale jak widać, nie załamałam rąk. Kiedy teraz dostałam scenariusz, pomyślałam, że przecież znam tę sztukę całkiem nieźle (śmiech).
Jako dziewczynka starałaś się o rolę Hedvigi, teraz wcieliłaś się w postać tajemniczej Charlotte.
To postać, która może nie jest na pierwszej linii ognia, ale odgrywa ważną rolę. W pewnym momencie staje się istotnym elementem tej układanki. Podoba mi się sposób, w jaki ewoluuje. Choć w tym przypadku nie chodziło mi chyba o to, żeby zagrać konkretną postać, a raczej by być częścią tego filmu. Bo nie dość, że to ciekawa sztuka, to jeszcze na planie spotkała się świetna ekipa.
Mówisz o reżyserze w samych superlatywach. To cenne, zwłaszcza dla debiutanta.
Simon dał nam na planie sporo miejsca dla siebie. Dużo pewności dodało mu to, że był to naprawdę dobrze napisany scenariusz. Nie trzeba było specjalnie kombinować. Dużo rozmawialiśmy, mieliśmy sporo prób, które jednak były dość osobliwe. Z uwagi na wcześniejsze zobowiązania musiałam przez pewien czas być w Los Angeles, a tym samym nie mogłam uczestniczyć w przygotowaniach osobiście. W efekcie część prób odbywaliśmy z Simonem przez Skype'a. Kończyło się tak, że będąc na przykład w pralni czy w domu, próbowałam jakąś scenę, a Simon oglądał to po drugiej stronie monitora. Ten czas wspominam jednak bardzo dobrze, bo mogliśmy swobodnie porozmawiać o motywacjach bohaterów, ich historii i przeszłości. Lubię Simona. Doskonale rozumie, o czym chce opowiedzieć, a przy tym jest odważny jako artysta. Nie boi się ryzyka, a praca z takimi ludźmi jest inspirująca.
Wspomniałaś kiedyś, że realizacja filmu w Australii to nieustanna walka.
Nie ma co ukrywać, że jest naprawdę ciężko. Pewnie w dużej mierze dlatego, że jesteśmy anglojęzycznym krajem, a co za tym idzie trafia do nas mnóstwo amerykańskiego kina. Wiadomo, jaką ludzie darzą je sympatią. W efekcie trudno znaleźć widownię dla australijskiego filmu, nawet jeżeli odniósł on sukces za granicą. Skomplikowany jest też cały proces finansowania produkcji filmowej. Znam reżyserów, którzy żeby zdobyć pieniądze potrzebne do skończenia filmu, zastawiali własne domy. Choć mam świadomość, że w Europie też pewnie nie jest łatwo. Często jest tak, że pieniądze pozyskuje się z wielu źródeł i kiedy coś dzieje się z jednym elementem, burzy się cała układanka. Bycie reżyserem w Australii to naprawdę ciężki kawałek chleba.
Obok mniejszych rodzimych produkcji masz też doświadczenie z wielkich studyjnych przedsięwzięć, jak chociażby trylogia "Władcy pierścieni". Duża różnica?
To ciekawy przypadek, bo choć od początku mieliśmy świadomość, że będzie to coś dużego, to Peter Jackson wywodzi się przecież z kina niezależnego. Zatem paradoksalnie roznosiła się nad tym taka aura, mimo że była to ogromna machina produkcyjna z tysiącami statystów i kilkoma ekipami równolegle realizującymi zdjęcia. Często jest tak, że będąc na takim planie, czuje się, że to kino mniej osobiste, także w procesie tworzenia, ale w tym przypadku tak nie było. Zatem pomimo wszelkich różnic było całkiem sporo podobieństw chociażby do pracy przy "Powrocie".
Ponoć nie lubisz oglądać filmów, w których wystąpiłaś. Dlaczego?
Rzeczywiście, staram się ich nie oglądać. W sumie sama do końca nie wiem dlaczego. Chyba je po prostu traktuję jako zamkniętą całość. Kiedyś było inaczej, oglądałam je, pamiętając pewne rzeczy z planu i widząc, jak różni się od tego końcowy efekt. Bo nie ma co ukrywać, film od początkowych wyobrażeń po przeczytaniu scenariusza najczęściej dzieli wiele. Ten etap mam już jednak za sobą. Nie oglądam swoich filmów, bo to tak, jakbym wciąż żyła przeszłością.
Jesteś doświadczoną aktorką, masz na koncie całe spektrum przeróżnych postaci. Trudno wychodzi się z roli?
Wydaje mi się, że zawsze coś z danej postaci we mnie zostaje i często objawia się to w zupełnie niespodziewany sposób. Zwłaszcza w przypadku ciężkich, mrocznych ról. Przez pewien czas był we mnie pewien smutek, melancholia. Z pewnością role oddziałują na moją psychikę, emocje. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Niektóre potrafię z siebie w miarę szybko strząsnąć, ale wiele zostawia we mnie jakiś ślad.
Pracowałaś z wieloma znakomitymi reżyserami, jak chociażby wspomniany Jackson, Gillian Armstrong czy Steven Spielberg. Nie kusiło cię nigdy, żeby samej stanąć po drugiej stronie kamery?
Może cię zaskoczę, ale nigdy o tym nie myślałam. Zresztą pewnie bym się do tego nie nadawała, bo jestem bardzo słaba w podejmowaniu decyzji. Choć byłoby to ciekawe i nowe doświadczenie. Sama z kolei uwielbiam być reżyserowana. Ten moment, kiedy mogę pójść do reżysera i powiedzieć, że coś podoba mi się bardziej, a coś mniej. A jednocześnie kiedy on mi zasugeruje, żebym czegoś nie robiła, bo może nie jest to najlepszy pomysł (śmiech). Lubię tę wymianę, gdy nie muszę się krępować i mogę wyrazić wszystko, co czuję. Byłoby zabawnie być tą osobą, która podejmuje ostateczne decyzje.
Spotkałaś się też na planie ze znakomitą polską reżyser Agnieszką Holland. Jak wspominasz tę współpracę?
Pracowałyśmy razem przy filmie "Julia wraca do domu". Mam same dobre wspomnienia, uważam, że Agnieszka jest bardzo utalentowana. Pamiętam, że poznałyśmy się dość dawno, kilka lat przed tym, jak zaprosiła mnie do współpracy. Byłam pod wrażeniem jej filmów, ale też produkcji, które realizowała dla telewizji. To niezwykle otwarta i energiczna osoba. Cały czas zawracałam jej na planie głowę, bo czułam, że ona znakomicie rozumie postaci, w które się wcielamy. Bardzo mi w tym pomogła. Ma naprawdę dużą wrażliwość, jeśli chodzi o współpracę z aktorami.
Wywołałaś temat telewizji, a i na tym polu masz spore doświadczenie. Trudno przestawić się z planu filmowego na telewizyjny?
To bardzo różne doświadczenia, ale uważam, że zarówno jedno, jak i drugie niesie ze sobą jakieś korzyści. W telewizji wszystko dzieje się dużo szybciej. Jest zdecydowanie więcej do zrobienia w krótkim czasie. Ale dużym plusem jest to, że przez dłuższy czas pracujesz z tymi samymi ludźmi. Podczas gdy w kinie często jest tak, że w momencie, kiedy złapiesz z nimi naprawdę dobry kontakt, trzeba powoli mówić "do widzenia".