W "Variety" napisano, że nie powinieneś obsadzać Ala Pacino w głównej roli w "Manglehorn", bo to aktor, który niesie na barkach ciężar sławy. Komuś takiemu niełatwo odnaleźć się w niezależnym filmie. Nie zgadzam się z tym i ty chyba też nie, skoro często pracujesz z legendami. W "Joe" zagrał Nicolas Cage, do filmu, który teraz kręcisz, zaangażowałeś gwiazdę lat 90. Sandrę Bullock. Jest w tych wyborach jakaś metoda?
David Gordon Green: O dobrych aktorów jest zawsze trudno, każdy reżyser chce mieć najlepszych, a ja generalnie staram się unikać tych, którzy nie są po prostu fantastyczni. Postać A.J. Manglehorna napisałem z myślą o Alu Pacino. Któregoś wieczoru zostaliśmy sobie przedstawieni i pamiętam, że pomyślałem wtedy: "Co za świetny facet!". Zaintrygowały mnie jego gesty i jego swoiste cechy. Pod wieloma względami A.J. jest fikcyjną kopią cech Ala, które przyciągnęły moją uwagę i głęboko zapadły mi w pamięci.

Reklama

Jakie to cechy?
Al Pacino potrafi być szalenie zabawny w momentach autentycznej szczerości. Uwielbiam jego bezpośredniość, niegroźną bezczelność wynikającą z klarownych poglądów i nieskrywanych emocji. Obaj mamy odrobinę nietypowe poczucie humoru. "Cieszę się, że cię widzę, ale już się zamknij" – to cały Al – ironiczny, uszczypliwy, bezczelnie szczery i zarazem ogromnie wrażliwy. Pacino nie boi się odsłaniać siebie, kreując swoich bohaterów. Podoba mi się to, że jako aktor potrafi być przed kamerą bezbronny jak dziecko. Świadomie naraża się na doznania, które mogą skrzywdzić jego samego. Mnóstwo aktorów przychodzi na plan, mówi swoje kwestie i nie zastanawia się po godzinach nad tym, co robi w ciągu dnia. Pacino zawsze bardzo mocno angażuje się we wszystko, co robi. Nie recytuje tekstów, buduje doświadczenie; przeżywa je. Przynosi ze sobą na plan własne rekwizyty, historie, pragnienia i potrzeby, które analizuje i wykorzystuje. Niektórzy potrzebują terapii, mnie i Alowi ewidentnie wystarcza kino.

Podobno po raz pierwszy spotkaliście się w agencji reklamowej?
Tak, to prawda. Umówiliśmy się w agencji, w której pracowałem i dla której Al miał nakręcić reklamę. Miałem go przekonać, że warto się skusić. Spotkaliśmy się w bardzo chaotycznym i agresywnym miejscu, w jakim za niewielki wysiłek dostaje się kupę forsy. Przegadaliśmy kilka godzin. Było w tej rozmowie trochę dystansu i dużo śmiechu. W końcu Pacino powiedział, że chyba nie powinien kręcić tej reklamy, ale na pewno spotkamy się za rok i zrobimy razem film.

Co za obietnica!
To nie było szczególnie romantyczne spotkanie. Kiedy jednak spotkaliśmy się po raz drugi, Pacino zaprosił mnie do swojego domu i przywitał czułym uściskiem w progu. Uścisk człowieka z blizną! To było niesamowite! Wcześniej wysłałem mu scenariusz filmu, a on bezpretensjonalnie odparł, że bardzo mu się podoba idea nakręcenia współczesnej baśni i wchodzi w projekt. Praca z nim była dla mnie emocjonującym przeżyciem. Pacino to jeden z najważniejszych aktorów w historii kinematografii. To bohater mojego dzieciństwa. Dorastałem w cieniu "Stracha na wróble" i "Ojca chrzestnego". Kręcąc "Manglehorn", przywoływałem w pamięci boleśnie realistyczne sceny z "Narkomanów".

Al Pacino powiedział o baśni, a ty mówisz o "Narkomanach" Jerry'ego Schatzberga?
Te dwa skojarzenia się nie wykluczają. "Manglehorn" wykluwał się w mojej głowie w postaci dziecięcej historii. Chciałem nakręcić film o rzemieślniku pragnącym miłości. Marzył o niej też Dżepetto, który wystrugał sobie syna, Pinokia. Zaczęliśmy od niewinności, ale szybko weszliśmy w znacznie mroczniejsze rejony.

Reklama

W filmie pojawia się wiele surrealistycznych scen. Uwielbiam tę, w której na ulicy ma miejsce karambol, rozbija się ciężarówka przewożąca arbuzy. Na asfalcie różowieje soczysty miąższ, wokół leżą ciała zabitych osób, roztrzaskane samochody.
Ten brutalny surrealizm to właśnie pozostałość po baśni. Czytam swoim dzieciom bajki pisane i ilustrowane przez Richarda Scarry'ego. Uwielbiam jego dziwaczne i trochę przerażające historie. Jedna z nich opowiada o samochodach, ciężarówkach i przyczepach. Jedna z nich przewozi arbuzy i kiedy w czasie wypadku wywraca się do góry nogami, owoce rozsypują się po okolicy jak małe piłeczki. Powodują karambol. Nie mogłem się uwolnić od tego obrazu. Czułem, że może się on stać bazą dla fantastycznej i w gruncie rzeczy zabawnej sekwencji filmowej. Kiedy odtworzyliśmy ją na planie, poczuliśmy, że ten obraz ma w sobie więcej z horroru niż z lekkiej komedii. Różowy miąższ zlewał się z krwią. A my powoli zaczęliśmy odkrywać autentyczny ton filmu. Nie wiem, czy to kwestia mojego nastawienia, czy siły Manglehorna, który jako postać zaczynał żyć własnym życiem. Bajka w każdym aspekcie zaczęła się przeistaczać w film dla dorosłych. Baśń i mitologia, magia i natura splotły się na korzyść próby sportretowania procesu starzenia się, jakiemu stawia czoła A.J. Wraz z nim pojawia się smutek, obcość, samotność.

Mam wrażenie, że wszyscy bohaterowie twoich ostatnich filmów to samotni, zdystansowani do świata, melancholijni mężczyźni. Czy nie taki był tytułowy Joe oraz Alvin i Lance z "Drogi przez Teksas"?
Lubię filmy, w których przeszłość ma sentymentalny wymiar. Kiedy miałem dwadzieścia lat, ekstaza wiążąca się z miłością była dla mnie szczytem marzeń, melancholia stanem bliskim zejściu do piekieł. Oba uczucia ciągle się ze sobą przeplatały, a ja czułem się, jakbym jechał rozpędzoną kolejką górską – w górę i w dół, bez trzymanki, bez przerwy. Dziś mam czterdzieści lat. Wraz z wiekiem przyszło poczucie bezpieczeństwa, stabilizacja, szczęście i chęć, by z lekkiego dystansu przyjrzeć się przeszłości. Zrobiłem to, kręcąc "Drogę...". W "Manglehorn" patrzę jednak w przyszłość. Chcę zobaczyć bohatera, który nie ma już energii, entuzjazmu, wielkich ambicji, apetytu na życie i na pracę siedem dni w tygodniu. Sądzę, że w pewnym momencie przychodzi poczucie, że zrobiło się już w życiu to, co chciało się zrobić. Realizacja tego filmu pozwoliła mi się wczuć w sytuację mężczyzny, który patrzy wstecz na stare, dobre czasy – wspomina swoje czterdziestoletnie życie. Jest w nim melancholia, bo jest też pewien spokój, rodzaj głębokiego wyciszenia.

Jak długo pracowaliście z Paulem Loganem nad takim kształtem historii?
Mniej więcej co miesiąc przez ponad pół roku zbieraliśmy się w domu i wraz z grupą przyjaciół czytaliśmy scenariusz scena po scenie. Dyskutowaliśmy o nowych pomysłach, urządzając swoiste warsztaty twórczego pisania. Siadaliśmy przy stole w ogrodzie, zajadaliśmy się truskawkami i wymienialiśmy ideami. Później wspólnie z Paulem Loganem wprowadzaliśmy do tekstu poprawki. Zostawiliśmy jednak mnóstwo przestrzeni na improwizacje.

Co improwizacje wnoszą do filmu?
Nadają wypowiedziom głęboko ludzki wymiar. Wymyślane na bieżąco wypowiedzi nie są doskonałe, zdarzają się przejęzyczenia. Sceny wyglądają dzięki temu bardzo naturalnie – jak w filmach Roberta Altmana. Al Pacino bawił się dialogami, wymyślał wciąż nowe. Przychodził na plan i mówił, że obudził się rano z głową pełną pomysłów na Manglehorna. Czerpaliśmy je zewsząd, miksowaliśmy rzeczywistość i fikcję, wspomnienia i fantazje, historie z nagłówków gazet i własne intymne opowieści.

Zmiksowałeś też legendę kina z enfant terrrible amerykańskiej kinematografii. W dawnego ucznia A.J. wciela się Harmony Korine – scenarzysta "Dzieciaków" Larry'ego Clarka, reżyser "Skrawków" i "Spring Breakers".
Długo się zastanawiałem, kto jednocześnie skrajnie różniłby się od Manglehorna, ale i w kim mógłby on zobaczyć siebie. Pojechałem do Austin, do swojego domu w Teksasie. W czasie, kiedy trawiłem sprawę, Harmony Korine wysłał mi zaproszenie na premierę "Spring Breakers" na festiwalu South by Southwest. Uznałem, że pójdę, uwielbiam dziwaczne filmy Harmony'ego. Po projekcji było spotkanie z widzami. Wszyscy oszaleli na punkcie obsady, ale dla mnie Harmony był liderem widowiska. Nakręcił genialną rzecz. Chciałem, żeby stał się też częścią mojego projektu. Zapytałem go, czy chciałby zagrać z Alem Pacino. Zgadnij, co odpowiedział?

Na pewno był pewien, że czeka go niezła zabawa.
Kręcenie niezależnych filmów jest wspaniałe! Atmosfera na niewielkim planie zawsze jest świetna, a praca niebywale kreatywna. Nie dostajemy dużo pieniędzy, więc nie musimy się martwić o to, by zarobić duże pieniądze. Nic nie jest zaprojektowane na sprzedaż. Realizujemy własne idee artystyczne i sądzę, że wielu aktorów pracę na planie niezależnego filmu traktuje jako rodzaj wyzwalającego doświadczenia. Wielu moich kolegów, znanych i cenionych filmowców, musi zanosić do studia do akceptacji projekt każdego drobiazgu, każdej koszuli, każdego guzika. Nie wyobrażam sobie spowiadania się z tego, że w scenie trzeciej Al Pacino będzie nosił kurtkę, i słyszenia w odpowiedzi, że jej kołnierzyk nie podoba się głównemu producentowi, więc musimy zmienić koncepcję. Nie mam na to czasu, wolę go poświęcać na kręcenie filmu. Zatrudniam swojego scenografa i kostiumografa i nie muszę się niczym przejmować. Z wieloma stałymi współpracownikami kręciłem też film z Sandrą Bullock w Boliwii ("Our Brand is Crisis"– red.).

To twój pierwszy film z kobiecą bohaterką w roli głównej, nie mylę się?
Nie, rzeczywiście tak jest. "Calamity" Jane Bodine to bardzo silna, charyzmatyczna bohaterka. Bardzo się cieszę, że gra ją Sandra Bullock. To bardzo otwarta aktorka, która ma w sobie mnóstwo odwagi i nie boi się korzystać z szans, jakie podsuwa jej życie. Umie się odnaleźć zarówno w komedii, jak i w dramacie.

W "Manglehorn" rodzajem subtelnej charyzmy epatuje Dawn fenomenalnie zagrana przez Holly Hunter.
Szukaliśmy z Paulem kogoś, kto będzie stanowił wyraźny kontrast dla A.J. Kiedy teraz myślę o tym dwojgu, widzę Harolda i Maude (bohaterów komedii Hala Ashby'ego pod tym samym tytułem – red.). Manglehorn jest oddającym się melancholii, introwertycznym starszym panem, Dawn pełną życia, otwartą i dojrzałą kobietą. Jakaś siła ciągnie ich do siebie, a mnie fascynuje dynamika rodząca się w takich relacjach. Holly Hunter doskonale to rozumiała.

Charakteru całej historii dodaje muzyka. Pracowałeś nad nią z postrockowym zespołem Explosions in the Sky.
Wszyscy mieszkamy w jednej okolicy, więc zanim weszliśmy na plan, członkowie zespołu wpadali posłuchać dyskusji toczonych nad scenariuszem. Wiedzieli też, w jakich plenerach będą kręcone konkretne sceny. Sami robili próby na ulicach. Grali w swoich domach w Austin i zawsze mogliśmy wpaść i posłuchać materiału. Zaczęli pracować nad muzyką, zanim skończyliśmy film. Cały czas nam towarzyszyli, jakby byli organicznie, osobiście zrośnięci z projektem. To niesamowici ludzie i na pewno będę z nimi współpracował w przyszłości.

Słyszałam, że planowałeś też współpracę z Nickiem Cave'em?
Nick Cave napisał powieść pod tytułem "Gdy oślica ujrzała anioła". To niesamowita rzecz! Pytałem Nicka, co myśli na temat jej adaptacji. On odparł, że wyobraża ją sobie pod postacią spektaklu w teatrze kukiełkowym, a na to chyba jednak się nie skuszę.