W swoim najnowszym filmie "La tete haute" po raz drugi zaprosiła pani do współpracy Catherine Deneuve.
Emmanuelle Bercot: Znamy się od dawna, oczywiście Catherine w moim życiu jest obecna dłużej niż ja w jej. Najpierw, jako młoda dziewczyna, przeżywałam fascynację diwą kina, która nie miała pojęcia o moim istnieniu. Ale to nic wyjątkowego, we Francji Catherine Deneuve stanowi wzór dla wielu pokoleń kobiet. Kiedy już zostałam aktorką, moim marzeniem nie były jakieś szczególne role, ale chęć spotkań i pracy z ludźmi, którzy mi imponują, których szanuję. Catherine Deneuve była jedną z takich osób. Przez kilka lat tak się akurat składało, że mijałyśmy się na różnych planach. Miałam szansę obserwować Catherine podczas prób czy nawet realizacji zdjęć, ale nie pracowałyśmy razem. Wiedziałam jednak, że te przypadkowe w gruncie rzeczy spotkania gdzieś mnie prowadzą. Myślę, że Catherine miała szansę mnie poznać, mogła sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jestem godnym dla niej partnerem.

Reklama
PAP/EPA / CANNES FILM FESTIVAL HO
PAP/EPA / IAN LANGSDON

Okazało się, że rozumiecie się świetnie. Aktorka zagrała w pani wcześniejszym filmie "Bettie wyrusza w drogę", teraz znów stanęłyście razem na planie.
To, że lubimy ze sobą spędzać czas, nie musiało od razu oznaczać, że będziemy razem pracować. Catherine mogła odrzucić moją propozycję, ja mogłam nie sprostać wyzwaniu... Tak się stało, że osobista komitywa w życiu prywatnym przełożyła się na wspaniałą, szczerą zawodową relację. Nie zawsze jednak tak jest. Nam się udało z różnych względów. W pracy nie traktujemy siebie jak koleżanki, jesteśmy profesjonalne, dość zasadnicze i konkretne. Zresztą nigdy nie powiedziałabym o Catherine, że to moja koleżanka. Obdarzyła mnie ogromnym zaufaniem, być może nawet słowo "przyjaźń" nie będzie tu przesadą – jestem jej wdzięczna, że dopuściła mnie do siebie tak blisko. Postaram się nigdy jej nie zawieść, co nie znaczy, że jako reżyser nie będę przed nią stawiała trudnych wyzwań.

Skąd ta fascynacja?
To chyba kwestia osobowości Catherine, która jest większa niż kino. Jak to powiedzieć... Kino nigdy nie zdominowało jej życia, a do dziś Deneuve we Francji pozostaje gwiazdą numer jeden – czytam w prasie, że jest niczym klejnot, a ja wiem, że to kobieta z krwi i kości! Zagrała wiele wspaniałych ról, ale proszę spojrzeć na jej życiorys – przerasta każdy film, każdą rolę. Filmy, w których brała udział, nigdy nie były letnie, ale ona nie żyła życiem swoich filmowych bohaterek. Szanuję ją za to, jaka była odważna. Sięgała po to, na co miała ochotę, budziła kontrowersje. Wielokrotnie schodziła z piedestału, na który wnosiły ją opinie prasy i oczekiwania rodaków. Pamiętam sąsiada moich rodziców, który dowiedziawszy się o tym, że Catherine spotyka się z Marcello Mastroiannim – skądinąd to kolejna wybitna postać – krzyczał tak, że słychać go było w całej kamienicy: podły makaroniarz, jak on śmiał ukraść nasz skarb, nasz największy skarb!

Deneuve była onieśmielająca? Pracowała z Vadimem, Polańskim, Bunuelem...
Lista nazwisk robi wrażenie. Ale nie myślałam o tym, bo gdybym zaczęła się porównywać z tymi twórcami, nie stanęłabym za kamerą w ogóle. Na pewno pomogło to, że znałyśmy się wcześniej. Pewne emocje były już za mną – ale nie twierdzę, że nie byłam zestresowana podczas pierwszego spotkania. Na pewno myślałam o efekcie końcowym, nie chciałam, by ktokolwiek żałował udziału w moim projekcie, to tyczy się nie tylko Catherine. Jej postawa dodawała mi wiary i siły, nigdy nie dała mi odczuć, że nie traktuje mnie poważnie czy nie zgadza się ze mną. Jeśli były jakieś różnice zdań, omawiałyśmy je na bieżąco. Catherine ma wielką klasę, nosi w sobie spokój, który udziela się wszystkim na planie. Pamiętam, ostatniego dnia zdjęć do filmu "Betty wyrusza w drogę" powiedziała mi: Masz robić tak, by pozostać w zgodzie ze sobą. Nie myśl o recenzjach, nie sugeruj się opiniami innych. Rób swoje, wierzę w ciebie.

Reklama

To ogromne wsparcie.
Catherine taka jest. Bardzo kibicuje kobietom działającym w branży. To jedna z niewielu świadomych i feministycznie określonych kobiet. Jest solidarna i lojalna wobec pań pracujących w kinie, wspiera wszelkie inicjatywy zawodowe, zawsze otwarcie mówiła o nierówności płac, różnicach w traktowaniu, identyfikacji ze środowiskiem. To także budziło mój podziw.

Deneuve przyznała się do aborcji, podpisała petycję w obronie prawa do jej wykonywania.
To zjednało ją z milionami kobiet we Francji. Okazało się, że wielka legenda kina stawała przed takimi samymi wyborami – miała podobne dylematy, problemy, marzenia i lęki – jak my wszystkie. Paradoksalnie to uczyniło ją jeszcze bardziej niezwyczajną. Myślę, że siła tkwi w charakterze Catherine. Ona jest naprawdę twarda, nie przeprasza, jeśli nie czuje, że powinna, nie zabiega o nic i o nikogo. My – współczesne kobiety – mamy dziś silne obyczajowe wzorce, uświadamia się nas, wiemy, do kogo zwrócić się po wsparcie, otaczają nas różne ideologie, mamy większe możliwości. W latach 60. czy 70. silne, wyzwolone, pewne siebie kobiety nie były normalnym zjawiskiem – robiły wrażenie, ale bardziej na zasadzie ciekawostki. Trzeba było być naprawdę mocnym, by przetrwać w tej branży i pozostać wiernym sobie.

"La tete haute" otwiera tegoroczny festiwal w Cannes. Jest pani pierwszą od 1987 roku reżyserką, której film inauguruje to wydarzenie.
Śmiałyśmy się, że nawet jeśli film nie zdobędzie przychylności widzów i prasy, to spędziłyśmy miłe chwile nad morzem. I tak należy do tego podchodzić.

Kokieteria?
Nie. Staram się na nic nie nastawiać. Widzę zdolne, przebojowe kobiety w każdym filmowym pionie, we Francji jest coraz więcej reżyserek, każda w gruncie rzeczy mogłaby być na moim miejscu. Nie czuję się w żaden sposób wyjątkowa ani uprzywilejowana. Nie sądzę, by artystyczny zawód dawał mi legitymację do tego, by zabierać głos w sprawach równouprawnienia czy w kwestiach politycznych, obyczajowych. Nie czuję się aktywistką, nie twierdzę też, że mam prawo narzucać swój światopogląd innym. Proszę mi wierzyć, było cholernie trudno przebijać się w tym zawodzie, ale to był mój wybór. Niewątpliwie obecność mojego filmu w Cannes jest pewnym znakiem. Jaki to znak, niech każdy sobie interpretuje jak chce.

W "Bettie wyrusza w drogę" opowiadała pani o dojrzałej kobiecie, która w trudnym momencie życia wsiada w samochód i rusza przed siebie. Teraz mawia pani, że zrobiła film o dojrzewaniu...
Tak, w jakimś sensie poprzedni film też można by było zamknąć w tym słowie. Każdy z nas dojrzewa w innym rytmie, czasie, momencie. Dojrzewanie dojrzałej kobiety będzie oczywiście czymś innym niż dojrzewanie nastolatka, ale śmiem twierdzić, że czasem pozwalamy się światu zaskoczyć, wiek czy zebrane doświadczenia nie grają żadnej roli.
W "La tete haute" zderzam młodość z dojrzałością, chyba nigdy wcześniej nie zestawiałam tak mocno tych dwóch motywów. Deneuve wciela się w kobietę, która dzięki wykonywanej profesji będzie mogła komuś pomóc lub mu zaszkodzić. Stawiam pytanie, także samej sobie, jak bardzo możemy czuć się odpowiedzialni za innych. I kiedy z tej odpowiedzialności jesteśmy zwolnieni.

To kolejny w pani dorobku film, który można nazwać kinem społecznie zaangażowanym. Wcześniej też grała pani w takich produkcjach.
Takie kino jest mi dość bliskie. Uważam, że właśnie w ten sposób wolno nam zabierać głos w ważnych sprawach. Nigdy prywatnie, a jedynie poprzez sztukę możemy dać czemuś wyraz. Nie chcę jednak być filmowym żandarmem, nie próbuję alarmować i uderzać w sumienia widzów. Po prostu ukazuję historie, które dla mnie są ważne i uniwersalne, które mnie dotykają, sprawiają, że głębiej zastanawiam się nad sobą, życiem, losem.

Z tej potrzeby opowiadania o świecie została pani reżyserką?
Aktorstwo, choć nadal sprawia mi frajdę, w pewnym momencie przestało mi wystarczać. Ile razy można opowiadać podobną historię o nieszczęśliwej miłości, złamanym sercu, bolesnym rozstaniu? W gruncie rzeczy każdy film jest o tym, ja mogę zagrać wyłącznie kobietę w podobnym do mojego wieku – czy ktokolwiek obsadzi mnie w męskiej roli?
Dlatego dziś przyjmuję już tylko te najbardziej interesujące propozycje, które niosą ze sobą jakąś większą obietnicę nie tyle roli, ile emocji i tematu. A najpełniej realizuję się w reżyserii. Robiąc filmy, wcielam się w każdą z postaci. Nikt w żadnym innym zawodzie nie dałby mi takiej szansy, nie mogłabym, mając tyle lat, ile mam dziś, zagrać nastoletniego, osieroconego chłopca – i to jest niczyja wina, to są bariery, na które nikt nie ma wpływu.
Reżyserując, mogę pełniej opowiadać o świecie, który mnie otacza. Nie pragnę niczego zmieniać, jestem za małym trybikiem, by cokolwiek naprawiać. Jedyne, co mogę, to pokazywać złożoność rzeczywistości.