O tym, że Brytyjczyk potrafi się zręcznie poruszać po różnych obszarach kultury, mogliśmy się przekonać już wielokrotnie. Świetnie szło mu z komiksami (trylogia "Mroczny Rycerz"), doskonale sprawdzał się, adaptując prozę ("Prestiż"), niczego nie zabrakło w jego interpretacji innych filmów ("Bezsenność"). Dlaczego więc nie miałoby reżyserowi wyjść połączenie filozoficznego traktatu z kinem science fiction, zwłaszcza jeśli podobnych rzeczy dokonali już klasycy tego gatunku – Stanley Kubrick, Andriej Tarkowski czy Ridley Scott?
Cóż, "Interstellar" nie stawia Nolana w jednym rzędzie z wymienionymi reżyserami, ale nie oznacza to też bynajmniej, że z konstelacji najlepszych został przez ten film wypluty. Tym razem ambicje twórcy sięgały za wysoko. Dotąd skrupulatnie udawało mu się racjonalizować nieracjonalne – bez problemu kupowaliśmy myszkowanie po cudzych snach w "Incepcji" czy zaprowadzającego porządek we współczesnym Gotham City człowieka-nietoperza.
Niestety, nowoczesnych teorii naukowych nie udało się Nolanowi przekuć w wiarygodną i zajmującą rozrywkę. W "Interstellar" bohaterowie gadają jak potłuczeni, a logikę kilkakrotnie zasysa czarna dziura. Wciąż jednak zostaje to, za co kino Brytyjczyka lubimy najbardziej: spektakularność i charyzma, scenografia i aktorzy, skala makro, w której pobłyskuje skala mikro. Różnie Nolan nad tymi elementami w filmie panuje, ale przy takiej jak ta kolubrynie efekt i tak robi wrażenie.
Można narzekać na przeładowanie filmu intelektualnym bełkotem, ale nie można się skarżyć na rozwiązania fabularne ani kompozycje kadru. "Interstellar" to zdecydowanie film do oglądania, a nie do rozmyślania. Dla tych, którzy w Christopherze Nolanie widzieli nowego proroka kina, to tylko tyle. Dla pozostałych – aż tyle.
Reklama
Interstellar | reżyseria: Christopher Nolan | dystrybucja: Galapagos