Bohater czy antybohater?
Mads Mikkelsen: Do dziś mam problem z odpowiedzą na to pytanie. Nawet sobie go już nie zadaję. Wiem, że grany przeze mnie Michael Kohlhaas może budzić zarówno sympatię, jak i antypatię.

Reklama

To cię zafascynowało w tej historii, w tej postaci?
To też, ale przede wszystkim fakt, że mało kto o nim słyszał. Scenariusz filmu inspirowany był prawdziwymi zdarzeniami i życiorysem autentycznej postaci. Kupiec Hans Kohlhase żył w XVI wieku i nawet jeśli nasz film nie oddaje jego historii w pełni, był to człowiek, o którym warto opowiedzieć.

Czułeś, że przywracacie go powszechnej pamięci?
Chociaż na moment i to też było ważne. Jest wiele opowieści, o których nikt nie słyszał. Wiele istnień ludzkich, które miały wpływ na przyszłe pokolenia, a nie zdajemy sobie sprawy, jak ogromną rolę odegrały. Nie mam poczucia misji, uprawiając ten zawód, ale jeśli mogę ocalić kogoś od zapomnienia – czy wręcz niebytu w powszechnej świadomości – chętnie to zrobię. Odkrywanie takich perełek jest cennym doświadczeniem, nadaje temu, co robimy, głębszy sens.

Zrealizowano już film o Michaelu Kohlhaasie w 1969 roku.
Można o nim również poczytać, literatura też oddała mu hołd. Nie miałem o tym pojęcia, śmiem twierdzić, że tak jak większość ludzi na tej planecie. Jest coś wzruszającego w opowieściach o odległych, nieznanych bohaterach. Każdy facet do końca pozostaje małym chłopcem i ma lub chce w sobie zachować coś z odkrywcy. I choć Kohlhaas nie jest bohaterem, o męstwie i honorze którego rozprawiają w szkołach, mnie wydał się prawdziwy i współczesny. Też dlatego, że wymykał się ocenom. Zatracił się w walce o sprawiedliwość, choć działał w imię wartości do dziś aktualnych. Jego postawa ukazuje, jak cienka jest granica między dochodzeniem swoich praw i racji a fanatyzmem czy terroryzmem.
Nie mogłem przejść obok tej postaci obojętnie. Myślę, że był człowiekiem prawym i honorowym, kochającym mężem, sprawiedliwym kupcem i dobrze prosperującym gospodarzem. Jeden zwrot, zdarzenie, incydent – bo w życiu wystarczy niewiele, by dobra passa się skończyła. Michael Kohlhaas był idealistą, a stał się ofiarą swoich własnych ideałów. Odegrał istotną rolę w skali lokalnej. I choć to odległe czasy, według mnie nic nie jest oderwane od przeszłości – ani teraźniejszość, ani przyszłość.

Reklama

Ważne było to, że Hans Kohlhase żył naprawdę? To coś zmienia w podejściu do postaci, jest większa odpowiedzialność?
I tak, i nie. Nie przykładałem się bardziej niż w przypadku grania fikcyjnych postaci. Ale był moment, w którym zdałem sobie sprawę, że powstało już wystarczająco dużo wyidealizowanych opowieści o wyjętych spod prawa rebeliantach. Chciałem dla Kohlhaasa innego wizerunku – nie tyle bardziej mrocznego, ile pełnego sprzeczności, walczących ze sobą postaw i wartości. Nie chciałem kreować go ani na ofiarę, ani na bezwzględnego wojownika. Słowem chciałem grać autentycznego mężczyznę, którym targają różne racje i który nawet gdyby chciał zawrócić z obranej drogi, to w pewnym momencie już nie może. Jest za późno. Kino i literatura stworzyły obraz romantycznego bohatera walczącego o prawa swoje lub innych. Wiedziałem, że my nie będziemy przenosić na ekran legendy. Nie grałem drugiego Robin Hooda.

Ponoć nie chciałeś za wiele wiedzieć o Kohlhaasie?
Nie widziałem zrealizowanego wcześniej filmu, nie czytałem na jego temat. Bazowałem na scenariuszu i tym, co we mnie uruchomi. Dobrze jest wchodzić w odległą rzeczywistość bez oczekiwań, zbędnego nastawienia, zafałszowanego obrazu. Nie musiałem studiować opasłych ksiąg, by wywnioskować ze scenariusza, że w XVI wieku mężczyźni potrafili być brutalni, nieprzejednani, waleczni, niekoniecznie w sposób, o jakim wcześniej mówił etos rycerski.
Nie chciałem tworzyć – najpierw w głowie, a potem na ekranie – ani wzniosłego, ani utopijnego portretu epoki i bohatera. Wolałem na czysto zmierzyć się z postawą tego mężczyzny, jego zachowaniem, codziennością, problemami. Tak jak powiedziałem, to bardzo współczesna historia, mało istotne jest to, że on jeździ konno, a nie bentleyem, chodzi raczej o wagę jego wyborów, konsekwencję działania, pragnienie walki o sprawiedliwość.

Jak wyglądały zdjęcia? Realizowane były w Langwedocji i delcie Rodanu.
Było intensywnie. Zaczęliśmy... inaczej tego nie potrafię nazwać – być ze sobą – na dwa miesiące przed rozpoczęciem zdjęciem. Cała ekipa zjechała do Francji. Jeździliśmy konno, rozmawialiśmy, czytaliśmy scenariusz. Mieszkaliśmy... nigdzie. Nie było nic prócz nas, koni i krajobrazów. Pomyślałem: no dobrze, nie ma już odwrotu. Miałem obawy, czy sprostam. Przede wszystkim musiałem nauczyć się języka francuskiego i to było najtrudniejsze. Umiałem jeździć konno, ale to było zwykłe podskakiwanie w siodle. Na potrzeby filmu musiałem poprawić swoją technikę jeździecką, na szczęście mieliśmy doskonałych trenerów, cierpliwych, bardzo oddanych. Mój bohater to król jazdy konnej, powiedzieć, że w siodle czuje się pewnie, to nie powiedzieć nic. Musiałem to oddać. Michael Kohlhaas czuje się wolny, czuje się panem sytuacji, panuje nad wszystkim. To był klucz do postaci w początkowej fazie opowieści, potem Kohlhaas przechodzi zmianę – wszystko to traci, co też trzeba było przerobić, uchwycić, pokazać.

Reklama

Utożsamiasz się z bohaterem?
Zawsze staram się znaleźć coś wspólnego z każdym bohaterem, którego gram. Mogę tylko mieć nadzieję, że punktów stycznych nie będzie tak wiele pomiędzy mną a na przykład Hannibalem. Muszę jednak przyznać, że zawsze jest coś, co cię wiąże z postacią, co wydaje się znajome i staje się kluczem do zrozumienia jej postępowania, bo przecież filtrujesz to przez siebie, przez to, jak ty byś się zachował. I nawet jeśli inaczej, muszę zawsze zrozumieć motywacje bohatera, pewien proces, który doprowadził go do miejsca, w którym się znalazł. "Michael Kohlhaas" to dość radykalny bohater. Nie oceniałem go, raczej schodziłem z planu z myślą, że parę razy w życiu czułem jak on lub niemal jak on. I fajnie, czasami napełniało mnie to spokojem czy wręcz radością, ale bywało, że niekoniecznie był to powód do dumy.

Przyznałeś, że zawsze byłeś i będziesz ambitny, ale nie jeśli chodzi o karierę, a doskonalenie aktorskich umiejętności.
Próbuję tego nie zagubić. Nie ma nic gorszego niż aktor, który uważa, że może zagrać wszystko, że jest najlepszy i nie musi już doskonalić warsztatu. I nie ma to nic wspólnego z zawodowymi wyborami. Każdy plan i każdą rolę traktuję jak wyzwanie aktorskie. Z kolei gust filmowy to już kwestia... gustu. Każdy z nas ma inny. To, co może mi się wydać interesujące w scenariuszu, bohaterze lub kontakcie z reżyserem, nie musi potem komuś innemu na ekranie. Wiem jedno, nie lubię powielać klisz, nie szukam specjalizacji w kinie. Wolę zagrać w filmie niepoprawnym, niebanalnym, dziwnym, wymykającym się definicjom, ale o skromniejszym potencjale frekwencyjnym czy za mniejszą gażę niż w komercyjnym pewniaku, powielając role, które grałem już wcześniej.