Sherlock nie żyje. Świat Watsona legł w gruzach. Koniec mrożących krew w żyłach przygód, dedukcji i życiowego chaosu. Czas na stabilizację: pracę w zawodzie, małżeństwo, śniadania, obiady i kolacje o wyznaczonej porze. Właśnie w takich okolicznościach zastajemy w trzecim sezonie serialu prawą rękę arcyinteligentnego detektywa. Doktor przepracowuje traumę po stracie przyjaciela z dala od mieszkania przy Baker Street. W nowym otoczeniu i nowym towarzystwie
I chociaż wszyscy dobrze wiemy, że Sherlock powróci, wyrywając bohatera z marazmu, to właśnie nastawienie Watsona oddaje ducha nowej serii brytyjskiego serialu. Twórcy dokręcają śrubę na każdym poziomie. "Trójka" jest o wiele bardziej emocjonalna niż którakolwiek z poprzednich części, a także o wiele bardziej dynamiczna i wyrafinowana. Nie oznacza to bynajmniej redefinicji bohaterów: Sherlock, chociaż obnaża się z ludzkich odruchów, wciąż pozostaje bezuczuciowy, Watson zaś, chociaż wciąż pała do tytułowej postaci podziwem i oddaniem, jeszcze silniej próbuje ukierunkować wektor emocji na inne osoby. Świetnie oddaje to scena spotkania bohaterów po dwóch latach rozłąki, będąca istną karuzelą nastrojów. Niepokój, radość i wzruszenie kotłują się w widzach do tego stopnia, że wykonane w trakcie projekcji encefalogramy stworzyłyby wykres idealnej, ciasnej sinusoidy. A scena ta wcale nie jest rodzynkiem w tej babce.
Mark Gatiss, Steven Moffat i Steve Thompson zdali sobie sprawę z tego, co najbardziej pociąga nas w ich uwspółcześnionej wersji opowiadań sir Arthura Conan Doyle'a: przechytrzenie. W nowej odsłonie przygód detektywa nie znajdziemy więc fabularnych udziwnień czy podkręcania akcji na siłę. Zamiast tego czeka nas igranie z naszymi wyobrażeniami i domysłami. Twórcy dokładnie przestudiowali pojawiające się w internecie wariacje na temat sposobu, w jaki Sherlock się uratował, pióra najzagorzalszych fanów serialu. Czy byli w stanie wymyślić coś bardziej oryginalnego niż przeczytane propozycje? Nie musieli. Wystarczyło, że w inteligentny sposób połączyli kilka tropów, byśmy siedząc przed telewizorem, z wypiekami na twarzy obgryzali paznokcie, a scenarzyści kina szpiegowskiego zażenowani podpalali swoje manuskrypty
Jednak nie byłoby tego wszystkiego, gdyby charyzma twórców nie miała przełożenia na charyzmę odtwórców głównych ról. Naprawdę trudno się dziwić, że mimo milionowej widowni "Hobbita", patrząc na Martina Freemana, widzimy w nim Watsona, a nie tytułowego bohatera trylogii Petera Jacksona, Benedicta Cumberbatcha zaś, mimo licznych ról kinowych wciąż najchętniej utożsamiamy z telewizyjną produkcją.
Aktorzy są zresztą tak zespoleni ze swoimi postaciami, że istnieje spore ryzyko, iż prawdziwe życie może im się pomieszać z tym filmowym. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że w trzeciej serii na ekranie pojawiają się postacie z ich prywatnego otoczenia. Żona Freemana jako partnerka Watsona? Rodzice Cumberbatcha jako mama i tata Sherlocka Holmesa? Jak najbardziej. Serialowe uniwersum jest na tyle chłonne i czarujące, że jeszcze niejedną osobę będzie w stanie pomieścić. Na szczęście na granicy tych dwóch światów stoją scenariuszowi celnicy, na tyle światli i bystrzy, że nie musimy się obawiać ich selekcji. Z drugiej strony, oglądając pierwszy odcinek trzeciej serii, trudno nie zamarzyć, żeby nigdy nie musieć tego świata opuszczać.