Miliony nastolatek wzdychają do pana po latach gry w "High School Musical". Teraz jednak przyjmuje pan role od takich twórców, jak Ramin Bahrani i Richard Linklater. Chce pan odpocząć od masowej rozrywki?
Zac Efron: Nie, szukam po prostu interesujących propozycji. "Bez względu na cenę" było dla mnie wyzwaniem, jakiego wcześniej nie zaznałem. Myślę, że po latach, gdy pracowałem dla Disney Channel, musiałem zatrzymać się w biegu i zastanowić, co jest dla mnie ważne. Przecież nie zostałem aktorem dla wysokich honorariów. Pieniądze nie ciągnęły mnie, kiedy mi ich brakowało, a co dopiero teraz. Również dlatego szanuję Ramina. To facet, który nie robi filmów dla kasy, tylko z olbrzymiego entuzjazmu. Jest w stanie zamknąć się na pół roku wśród pól kukurydzy, żeby poznać farmerskie życie, a później znaleźć interesujący sposób, aby o nim opowiedzieć.
Powiedział pan: "Rozumiem głównego bohatera".
Łatwo mi się z nim utożsamić. Wychowałem się w Arroyo Grande, małym miasteczku w Kalifornii. Dorastałem w niewielkiej społeczności, z kilkorgiem bliskich przyjaciół. Za domem pasły się krowy, strzelaliśmy z procy, łapaliśmy jaszczurki, graliśmy w baseball. I tak mijały dni, tygodnie, miesiące. Wiem, czym jest presja, żeby z takiego miejsca się wyrwać. Ojciec uczył mnie, żeby ciężko pracować i stawiać sobie ambitne cele. Furtką do innego świata miał być dla mnie college. Ale wtedy odkryłem teatr. Stał się pasją, dzięki której znalazłem swoją ekspresję i zszedłem z drogi, którą napisali dla mnie rodzice.
Nie spotkało się to z ich oporem?
Nie musiałem ich długo przekonywać, uszanowali moją decyzję. Ojciec kompletnie jej nie rozumiał, ale bardzo mnie wspierał.
Pamięta pan, jak pan przyjechał do Los Angeles?
Tak, dokładnie. Zwłaszcza swój pierwszy casting, który kompletnie zawaliłem. To było okropne, poniżające doświadczenie. Zacząłem się po nim zastanawiać, czy moje aktorstwo w ogóle ma sens. Ale wyniosłem z domu przekonanie, że nie wolno się poddawać. Każdy błąd czegoś mnie uczył.
Przecież panu bardzo szybko udało się dojść do sławy i pieniędzy. Zaczął pan grać jako nastolatek.
Szybko? Może tak to wygląda z perspektywy. Ale kompletnie samotny człowiek, który nagle znalazł się w obcym mieście, inaczej odbiera ten czas. Zaczynałem jak każdy inny chłopak, dostawałem mnóstwo lekcji od losu i wiele razy byłem odrzucany. Aż pojawiłem się we właściwym czasie we właściwym miejscu – uśmiechnęło się do mnie szczęście i udało mi się to wykorzystać.
Trafił pan do wielkich studiów. Jak odebrał pan ten świat?
Obserwowałem tryby tej wielkiej hollywoodzkiej machiny, uczyłem się rzemiosła. I to doświadczenie niosę z sobą. Cieszę się, że mogłem pracować po obu stronach barykady, zarówno w olbrzymich wytwórniach, jak i przy niezależnych, skromnych produkcjach. A do tego dochodzi jeszcze teatr. To kuźnia. Tam gra się ciałem, uczy się ruchu scenicznego, wymowy, nawet tańca.
Stał się pan gwiazdą, udało się panu uciec z zagłębia kina młodzieżowego, tworzy pan coraz ciekawsze role. Dzisiaj czuje się pan pewnie?
Nie, ciągle jestem uczniem w tym zawodzie, wciąż boję się castingów. A sama gra? Sprawdzam swoje granice, ryzykuję. Często zdarza mi się potknąć. Ale to jest kino. Zawsze można wyciąć kilka ujęć.