Spodziewałem się zobaczyć film o Iron Manie, a obejrzałem o Tonym Starku...
Shane Black: Fakt! Trzeba jednak pamiętać, że nie tylko ja jestem odpowiedzialny za taki, a nie inny kształt filmu. Zresztą na postaci Tony'ego Starka skupił się już Jon Favreau w dwóch poprzednich częściach i ustanowił tym samym swoisty precedens w opowieściach superbohaterskich. Ważniejsze stało się to, co kryje się pod maską; człowiek, a nie kostium. Tego właśnie brakowało mi w "Avengers" i żałuję, że ten film okazał się w gruncie rzeczy widowiskiem o kosmitach najeżdżających naszą planetę i facecie, który stoi gdzieś na wieży i wygraża bohaterom zaciśniętą pięścią. Jasne, tego też nam potrzeba i doceniam robotę Jossa Whedona, ale jeśli wrócisz pamięcią do pierwszego "Iron Mana", do sceny, w której Tony Stark jest w niewoli, i wyobrazisz sobie, że nagle wpada tam Thor ze swoim młotem i rozwala ścianę, nie miałoby to najmniejszego sensu. To, wbrew pozorom, nie jest ten sam świat. Seria "Iron Man" od początku pomyślana była jako cykl o Tonym Starku, a nie o latających trykociarzach. Dlatego mój film opisałbym jako thriller o facecie, który odczuwa ogromną presję przez wzgląd na to, kim się stał, przez nadzieje, jakie wiążą z nim inni ludzie. Chciałem skupić się też na jego woli przeżycia, próbach wydostania się z rozpaczliwej sytuacji, w obliczu której pozostał pozornie bez szans. Interesuje mnie moc, jaką nosi w sobie, a nie ta, którą daje mu zbroja. Dlatego kiedy tylko mogłem, kazałem mu ją zdejmować.

Reklama

Czy wobec tego określiłbyś swój film jako introwertyczny?
Rozmach tej produkcji sprawia, że to niemożliwe. Gdyby to był film o Starku, który udaje się do jakiejś samotni, żeby rozwiązać dwoje problemy, to wtedy oczywiście byłoby to idealne słowo. Tutaj przez większość czasu mamy do czynienia ze spektakularną akcją. Starałem się jednak zachować równowagę pomiędzy filmem akcji a pełnym napięcia dreszczowcem. Swoją drogą bardzo nie lubię terminu "kino akcji", bowiem przywołuje on całą gamę sztywnych skojarzeń. Czuję się pewniej, myśląc o swoich filmach w kategoriach szeroko pojętej przygody, staram się czerpać z westernów czy produkcji w typie "Indiany Jonesa", o którym przecież w latach osiemdziesiątych nikt nie myślał ani nie mówił jako o kinie akcji. Podobnie w przypadku "Francuskiego łącznika", dzisiaj można usłyszeć, że to kino akcji, a według mnie do tego filmu bardziej pasuje słowo "thriller". I to właśnie chcę robić, chcę robić thrillery, chcę robić filmy, które istnieją poza wyświechtanymi schematami. Zresztą i samo kino akcji robione jest dzisiaj według przepisu: parę granatów, dwa pistolety, The Rock, czy jak mu tam, w roli głównej i bach, jedziemy.

Zważywszy, że "Iron Man 3" to kolejna część serii, zapewne sztab ludzi patrzył wam na ręce, żebyście za bardzo nie odpłynęli z fabułą.
Tak naprawdę nie musieliśmy oglądać się na nic i na nikogo. Ba, nawet pozwoliliśmy sobie na pewne rzeczy, które odbiją się na kolejnych odsłonach filmu. Może zdradzam za wiele, ale co mi tam – w ostatnich scenach Tony pozbywa się z piersi reaktora łukowego i zadawaliśmy sobie pytanie, czy na pewno chcemy to zrobić, w końcu to poważny ruch. No i wreszcie zdecydowaliśmy się na ten krok i nikt nie próbował nas powstrzymać. Od samego początku wiedzieliśmy zresztą, na co możemy sobie pozwolić. Kevin Feige [szef Marvel Studios – przyp. red.] powiedział, że nie chce od nas kolejnego odcinka przygód Iron Mana, ale samodzielny film i po usłyszeniu tych słów praktycznie pozbyliśmy się ciążącej na nas presji. Nikt z Marvela nie wymagał i nie oczekiwał kolejnych "Avengers". Nie potrzebowaliśmy kosmitów, woleliśmy znaleźć jakieś bardziej realne zagrożenie i wymieszać je z elementem science-fiction rodem z powieści Michaela Crichtona. Z Tonym również mogliśmy zrobić, co nam się żywnie podobało, i naprawdę jestem wdzięczny Kevinowi, że dał nam wolną rękę. Ani przez moment nie czułem się do czegokolwiek zmuszony, mogłem ten film zrobić po swojemu i nie oglądać się na "Avengers".

A jak na waszą wizję świata Iron Mana, dodam, że dość kontrowersyjną, zapatrują się komiksiarze?
Nikt prócz naszej ekipy nie był zaangażowany w ten projekt, nawet Warren Ellis [autor powieści graficznej, która posłużyła scenarzystom za punkt wyjścia – przyp. red.], którego Drew Pierce, autor scenariusza, zna osobiście. Tak naprawdę przerobiliśmy jego komiks do tego stopnia, że "Iron Man 3" przypomina bardziej "Pięć koszmarów" [komiks autorstwa Matta Fractiona i Salvadora Larocci – przyp. red.] niż "Extremis". Relacja pomiędzy ludźmi od komiksów, autorami a reżyserem nie należy do najłatwiejszych, to dwa różne światy. Oczywiście przy filmie są zatrudnieni jacyś konsultanci, specjaliści siedzący w temacie od lat, którzy wyłapują ze scenariusza różne rzeczy, żebyśmy my nie musieli się martwić jakimiś niekonsekwencjami. Zgłaszają wszelkie nieścisłości Kevinowi, a on decyduje, czy mają one jakieś znaczenie, czy nie. Można powiedzieć, że służył nam za istny bufor bezpieczeństwa.

Całkiem niedawno Marvel kręcił niskobudżetowe adaptacje swoich komiksów, traktując je bardziej jak półtoragodzinne reklamy swoich publikacji, a dzisiaj rządzi i dzieli w box-office’ach. Co się zmieniło?
Jeśli się nie mylę, nowi ludzie, tacy jak Kevin, połapali się, co gra, a co nie gra, i nieźle namieszali w Marvel Studios. Zrobili co prawda dopiero parę filmów – bo trzeba pamiętać, że rzeczy takie jak "Ghost Rider" nie są ich dziełem – ale "Iron Man", "Thor" czy "Kapitan Ameryka" to bez wyjątku bardzo dobre produkcje. Tym samym zapobiegli dalszemu rozmienianiu marki na drobne i wyznaczyli zupełnie nowy kierunek w kinie superbohaterskim.