"Panaceum" Stevena Soderbergha to pani pierwsza rola od głośnej "Dziewczyny z tatuażem" Davida Finchera. Potrzebowała pani przerwy?
Rooney Mara: Trochę mnie to wszystko przerosło. Zawsze podchodziłam do aktorstwa z dystansem i chłodno. Nie interesowali mnie fotografowie, konferencje prasowe, błysk fleszy. A Oscary? Kiedy przyszła do mnie informacja o nominacji, nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Na szczęście tego samego dnia zadzwonił Soderbergh z propozycją roli. Ucieszyłam się. Wiadomo już było, że chce "Panaceum" pożegnać się z kinem. Jako fanka jego wcześniejszych filmów, nie mogłam stracić takiej okazji.
Od razu postanowiła pani wrócić do pracy?
Nie miałam dużo czasu na decyzję. Steven powiedział: "Zadzwoń jutro rano". W kilka godzin musiałam uczciwie spojrzeć w lustro i ocenić, czy jestem w stanie pójść tak mroczną drogą. Ta rola zmusza przecież do konfrontacji z chorobą psychiczną, bólem, manią. Ale ja nie boję się ryzykować. Dziennikarze pytają, dlaczego tak łatwo rozbieram się na planie albo sięgam po różne, skrajne postacie. A przecież to jest właśnie aktorstwo.
W "Panaceum" wciela się pani w kobietę pogrążającą się w obłędzie, której terapia zawodzi. Musiała się pani przygotowywać do tej pracy?
Jasne. Ale nudzą mnie aktorzy, którzy opowiadają o tym, co robili przed wyjściem na plan. Mamy grać, reszta jest techniką. To Scott Z. Burns pracował nad scenariuszem dekadę, wdzierał się w umysły bohaterów. Ja tylko przeczytałam teksty z pozaznaczanymi markerem najważniejszymi fragmentami, które mi przysłała produkcja. Porozmawiałam z reżyserem i ze scenarzystą. Czułam się jak na studiach.
Wraca pani czasem myślami do okresu prawdziwych studiów, kiedy zdecydowała się wybrać ten zawód?
Od dziecka chciałam grać. Dorastałam poza miastem. Matka zabierała mnie do małych teatrów, puszczała w domu stare filmy. Dzisiaj już większość z nich zlała mi się w jedną wstęgę wspaniałych musicali sprzed lat. Jednak odstręczał mnie świat aktorów dziecięcych. Wolałam normalnie chodzić do szkoły, dorastać wśród dzieciaków, rozwijać się. Obiecałam sobie, że nie zacznę kariery aż do 19. roku życia. I tak zrobiłam.
Wcześniej jednak zwiedziła pani pół świata.
Podróże mnie zmieniły. Po liceum zapisałam się do czegoś, co nazywa się "Podróżna szkoła". Pojechaliśmy do Ameryki Południowej: Boliwii, Ekwadoru, Peru, na Galapagos. Wspinałam się na Machu Picchu, uczyłam o regionie, czytałam książki tamtejszych autorów. Wydostałam się z bańki, w jakiej dorastałam. Zobaczyłam inny świat i nowe miejsca. Uczyłam się ludzi. Dla aktorki to wielkie doświadczenie.
Aż wreszcie odkryła pani, że sama ma pani coś innym do pokazania?
Nie mam potrzeby udowadniania czegokolwiek. Liczy się dla mnie, żeby być w porządku wobec siebie samej, żeby nie zawieść ludzi, którzy mi zaufali – reżyserów, producentów, aktorów, z którymi gram. Bo film żyje przez jakiś czas. Z ludźmi zostanę na zawsze.