Liam Neeson nie musi już nic nikomu udowadniać – grał u Stevena Spielberga, Atoma Egoyana, Ridleya Scotta i Christophera Nolana, stworzył ikoniczną dla wielu miłośników kina rozrywkowego postać Qui-Gon Jinna w "Gwiezdnych Wojnach" George'a Lucasa, a teraz z powodzeniem występuje w popularnych filmach sensacyjnych. Za rok stuknie mu sześćdziesiątka i jest żywym dowodem na to, że kino akcji polegające na rosłych mięśniakach w typie atletycznego wyczynowca odeszło do lamusa. I choć Neeson poważany jest głównie za swoje role dramatyczne, niejako na przekór charakterystycznej dla kina akcji typowości, doskonale sprawdza się jako ekranowy twardziel, bohater schematycznych, rozhukanych fabuł z eksplozjami na pierwszym planie – nie od dziś.

Reklama

Karierę zaczynał pod koniec lat 70. w Wielkiej Brytanii, partnerując słynniejszym kolegom – najpierw Melowi Gibsonowi i Anthony'emu Hopkinsowi w "Buncie na Bounty" (1984), a potem Robertowi De Niro i Jeremy'emu Ironsowi w "Misji" (1986). Rok po premierze drugiego z filmów wyjechał do Hollywood, gdzie zagrał chociażby w "Puli śmierci" (1988), ostatniej odsłonie cyklu o Brudnym Harrym z Clintem Eastwoodem. Przełomową rolę otrzymał jednak dopiero dwa lata później u młodego reżysera opromienionego sławą "Martwego zła" – Sama Raimiego, który realizował wtedy swój pierwszy hollywoodzki film "Człowiek ciemności". Był to swoisty hołd dla starych horrorów ze studia Universal połączony z klasyczną opowieścią o komiksowym superbohaterze. Neeson wcielił się w oszpeconego przez gangsterów naukowca, który poszukuje formuły potrzebnej do stworzenia syntetycznej skóry. A ponieważ pozbawiony zakończeń nerwowych nie czuje bólu – wypowiada wojnę półświatkowi przestępczemu.

"Człowiek ciemności" dzisiaj uznawany jest za dzieło kultowe, a rola Neesona niezmiennie fascynuje. Kreacja wzorowanego po trosze na niewidzialnym mężczyźnie ze starego filmu Jamesa Whale'a, ukrywającego się pod bandażami superherosa o pseudonimie Darkman, wymagała wyjątkowego magnetyzmu i charyzmy – pozbawiony mimiki aktor musiał swoją rolę oprzeć w sporej mierze na głosie. Kolejny przełom w karierze przyszedł wraz z rokiem 1993 i filmem "Lista Schindlera" w reżyserii Stevena Spielberga; aktor otrzymał wtedy nominację do Oscara za główną rolę męską, co pociągnęło za sobą kolejne interesujące propozycje – od twórców "Rob Roya" i "Michaela Collinsa".

Od tamtej pory Liam Neeson nie zwolnił tempa i jest obecnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych aktorów w Hollywood. Od kilku lat występuje głównie w głośnych filmach z potencjałem na finansowy hit, choć nie rezygnuje z mniejszych ról, jak chociażby w niskobudżetowych thrillerach "Chloe" (2009) czy też "After.Life" (2009). I choć pojawiał się już wcześniej w filmach akcji, to chyba dopiero "Uprowadzona" z 2008 r. w pewnym sensie przepisała jego emploi. Połączył tam dwie, wydawałoby się nieprzystające do siebie role – troskliwego ojca w średnim wieku oraz zimnego mordercy, co udało mu się wyśmienicie i żadna z tych ekranowych póz nie dominuje. Podobną kreację stworzył też w "Tożsamości" (2011), gdzie wcielił się w człowieka, któremu skradziono nazwisko. Z początku fajtłapowaty, stopniowo przypomina sobie zablokowane przez jego umysł wspomnienia, odkrywając w sobie gniew i skłonność do bezwzględnej przemocy. Neeson doskonale zdaje sobie sprawę z własnego potencjału i rozpiętości swojego talentu, dobiera więc role nieprzypadkowo, wykorzystując image poczciwca nawet w rolach bohaterów z rysą.

Neeson, którego teraz możemy oglądać w "Przetrwaniu", jako jeden z topowych aktorów kojarzonych obecnie z filmami sensacyjnymi wybija się przed szereg – udowadnia, że akcyjniaki zmieniły drastycznie swoje oblicze, oddaliły się od kultu macho. Staje jednak przed wcale niełatwym momentem w karierze, bowiem w tym roku postawił tylko i wyłącznie na kino rozrywkowe, niekoniecznie najwyższych lotów. Oby faktycznie nie stał się ostatnim bohaterem kina akcji swojego pokolenia.