Najczęściej zadawane ci pytanie, to… bo śmiem wątpić, że chodzi wyłącznie o film, w którym zagrałaś.

Eve Hewson: To prawda. Ludzi interesuje, jak to było pracować z kumplami własnego ojca, czy miałam jakąś taryfę ulgową, czy tata przyjeżdżał na plan…
Pracowało się dobrze, nie miałam taryfy ulgowej, a przynajmniej mam taką nadzieję, tata nie bywał na planie. Dziennikarze pytają jeszcze o to, jak to jest wyjść z cienia słynnego ojca – nie wiem, co mówić w takich sytuacjach, nigdy nie miałam poczucia, że stoję w cieniu taty, choć z pewnością tak jest, bo to bardzo długi cień. Ale on na swoją popularność i renomę pracował latami. Ja dopiero zaczynam, nie rozumiem tych porównań, z nikim nie rywalizuję.

Reklama

W twoim przypadku świat kina wygrał ze światem muzyki. Grasz w filmach, teledyskach, studiujesz w Nowym Jorku. Czy to oznacza, że nigdy nie zastanawiałaś się, czy iść w ślady ojca?

Talentu muzycznego w sobie nie odkryłam, za to od zawsze uwielbiałam kino. Ale i ten wybór nie był prosty. Rodzice niczego mi nie narzucali, niczego nie ułatwiali. Wiem, że brzmi to nieszczerze, ale tak było. Oczywiście, gdy okazywało się, że jestem córką Bono, pojawiał się uśmiech na twarzach ludzi, więc to pomagało, ale wielokrotnie byłam zapraszana na castingi, bo ktoś chciał jedynie sprawdzić, czy jestem tak samo zdolna jak ojciec. Rodzice starają się nie wtrącać, choć mama przestrzegała mnie przed światem kina, odradzała mi wejście w przemysł filmowy. Zresztą rodzice wychowali mnie i moje rodzeństwo w bardzo tradycyjny sposób, bez ekstrawagancji. Częściej niż na backstage'u po koncertach U2 można nas było spotkać podróżujących po Afryce. Mama, która działa charytatywnie, zabierała nas ze sobą do sierocińców, obozów dla uchodźców, pokazywała nam świat, o którym nie mieliśmy pojęcia, że istnieje. Takie obrazy zostają na całe życie, budują dystans do sławy. Mam bardzo przyziemny stosunek do świata, aktorstwa, rozpoznawalności. Chcę rzetelnie wykonywać swoją pracę, być aktorką, która ma coś do przekazania widzom.

Reklama

W filmie "Wszystkie odloty Cheyenne'a" partnerujesz Seanowi Pennowi, odtwórcy tytułowej roli. Ale w obsadzie znaleźli się także Frances McDormand oraz David Byrne…

Sean otoczył mnie wielką opieką. Był bardzo pomocny, traktował trochę jak córkę, wspierał jak rodzic. Podobnie było z reżyserem Paolo Sorrentino, który – choć jest temperamentnym facetem, jak przystało na Włocha – miał zawsze dużo cennych rad, praktycznych wskazówek odnośnie scen i naszych postaci. Cieszyłam się, że David Byrne zgodził się zagrać, dla mnie ten film to doświadczenie nie tylko filmowe, lecz także muzyczne – nie mogło być jednak inaczej, przecież oryginalny tytuł został zaczerpnięty z repertuaru Talking Heads. Czym najbardziej się denerwowałam? Pracą z Frances McDormand, która wciela się w żonę głównego bohatera. To moja ulubiona aktorka, więc jak dowiedziałam się, że dostałam rolę, zadzwoniłam do wszystkich i krzyczałam do słuchawki: zagram razem z Frances! Nie wspomniałam ani o Seanie, ani o Paolo, ani o Davidzie. Ale to wszystko przez mój entuzjazm, przez ogromną radość, że poznam Frances. Na planie starałam się wykorzystać szansę, zadawałam jej mnóstwo pytań, podpatrywałam. Jej obecność dała mi chyba najwięcej.

Sean Penn wciela się w postać Cheyenne’'a, muzyka rockowego, który mimo pięćdziesiątki na karku wygląda jak za czasów szalonej młodości. Twoja postać, dziewczyna o imieniu Mary, to jego jedyna przyjaciółka.

Reklama

To prawda, Mary i Cheyenne bardzo się lubią, akceptują swoje dziwactwa, rozumieją się. W jakiś dziwny sposób dopełniają. Cheyenne ma żonę, ale prócz niej i Mary nie ma przyjaciół. Mary ma szesnaście lat, ale jest bardzo poważna jak na swój wiek. Fascynuje się subkulturą gotów. Wydaje mi się, że Cheyenne widzi w dziewczynce siebie w młodości. Na tym polega ich silna więź. Cheyenne to tragiczna postać, w Mary jest jeszcze nadzieja, jest jakieś światło.

Czerpałaś ze swoich doświadczeń, konstruując postać Mary?

Tak, choć nie chodzi o wygląd. Mary ma charakterystyczny kostium, co nie znaczy, że ja nosiłam podobny, nie znaczy też, że nie potrzebowałam w ogóle żadnej maski, by ukryć niepewność, zagubienie, nieśmiałość i troski. Pracując nad postacią Mary, czerpałam z siebie, z tego, jaka byłam, gdy miałam szesnaście lat. Tak bardzo się nie różnimy. Konstruowałam postać Mary tak, by mogły się z nią identyfikować ludzie w jej wieku. Kostium jedynie dookreślał postać, ukazywał również, jak ważną rolę w jej życiu odgrywa Cheyenne. Każdy z nas potrzebuje drogowskazu, kogoś, kto będzie powiernikiem, ostoją, idolem, kumplem… i chyba też po części zwierciadłem. Mary przegląda się w swoim przyjacielu. Cheynne ją fascynuje, ale jest też dla niej przestrogą.