"Zero" Polska 2009; reżyseria: Paweł Borowski; obsada: Robert Więckiewicz, Marian Dziędziel; Roman Gąsiorowska; dystrybucja: Monolith; czas: 110 min; Premiera: 23 października; Ocena 4/6



Wydłuża się lista reżyserów, którzy nie są absolwentami „Filmówki” czy Szkoły Filmowej w Katowicach. To już nie tylko Wojcieszek, ale także Niewolski, Palkowski, Rosłaniec, Borcuch, i – być może najbardziej utalentowany z tego grona – Paweł Borowski. Do kina przyszli niemal z ulicy, niektórzy ukończyli kilkuletnie szkoły, inni są „prawdziwkami”. A jednak warsztatową klasą, którą posiedli, upokarzają solidnie wyedukowanych kolegów. Rzemieślniczo bezbłędni, mają jednak poważne problemy z dojrzałością emocjonalną. Filmy takie jak „Galerianki”, „Wszystko co kocham” czy „Zero” są prezentacją dużych umiejętności warsztatowych i bardzo schematycznego oglądu świata przedstawionego.

Mimo wszystko, oglądając „Zero” Pawła Borowskiego, niedawnego absolwenta warszawskiej ASP, autora świetnie przyjętych wystaw indywidualnych – m.in. w Centrum sztuki Współczesnej i w Zachęcie, nie wierzyłem własnym oczom. Borowski zdobył się na coś, co w polskim kinie pozostaje w zasadzie terra incognita. Pokazał wielowątkową, wymagającą niesłychanej precyzji, osadzoną w wyrazistym kontekście czasowym i narracyjnym historię, której nie powstydziłby się Robert Altman. Co więcej, niczego przy tym nie zgubił: kilkanaście wątków przeplata się wzajemnie, powtarza refrenowo – i to wszystko naprawdę ma sens. W Polsce, poza Andrzejem Barańskim i jego „Dwoma księżycami” (chociaż to zupełnie inna filmowa bajka) nikt w ostatnich latach nawet nie zbliżył się do takiego poziomu.



Reklama

A zatem brawa i owacja na stojąco? Nie, jednak nie, bo pomimo szczerego podziwu dla Borowskiego, czegoś mi tutaj zabrakło. Chodzi o prawdę, zwyczajną ludzką – wcale nie kinogeniczną – prawdę opowiadanej historii. Zamysł był intrygujący. Oto jeden dzień z życia miasta. Telefon wykonany przez dyrektora dużej firmy (Więckiewicz), zlecającego śledztwo swojej wiarołomnej żony (Popławska), uruchamia splot wydarzeń. Borowski, również autor scenariusza, efektownie strukturalizuje kilkanaście zazębiających się wątków: zdradzany mąż i zdradzająca żona, peryferyjny przemysł porno, zołzowata lekarka z chcicą na młode męskie ciało, brak kontaktu z rodzicami, bieda, bogactwo... Tak jakby reżyser miał wgląd w życiorysy ludzi, z którymi się spotykamy: na ulicy, albo w biurze. Efekt domina: powiedzmy, idziemy do apteki, ale nie znamy problemów smutnej pani magister w okularach, sprzedającej nam aspirynę i syrop, z kolei farmaceutka niczego nie wie na temat naszej choroby sercowej, która jest o wiele poważniejsza od udręczającego kaszlu. I tak dalej, i tym podobnie. A Borowski wie wszystko. I efektownie nam to pokazuje.

Tytułowe „zero” może mieć wiele znaczeń. Według mnie chodzi o wyzerowanie odrębności, uśrednienie – nie w wymiarze indywidualnym, tylko egzystencjalnym. Bardzo się różnimy, każdy wygląda i myśli inaczej, przecież jednak jesteśmy do siebie podobni. Długi dzień w „Zerze” wyznacza granicę analogicznych namiętności: upraszczając, chodzi o łaknienie szczęścia – nawet zdeformowanego, być może nieoczywistego (nie erotyzm, raczej czułość, empatia i zrozumienie). Borowski pokazuje platformę (nie)porozumienia, brak komunikacji i daremność marzeń, a znakomicie obsadzeni aktorzy - podobali mi się zwłaszcza Janusz Chabior, Kamilla Baar i Andrzej Mastalerz - robią naprawdę wiele, żebyśmy uwierzyli w ich historie.

Reklama

Skąd zatem bierze się odbiorczy dystans? Mimo wszystko z banalizacji. Reżyser z całej palety możliwych barw emocjonalnych, wybrał wyłącznie najbardziej oczywiste. Sztampowe. Tematy z gazety (pedofilia, pornobiznes, strach przed starością), albo oklepane osobowościowe typaże (brudny taksówkarz, cycata sekretarka, nadpobudliwa mamusia). A kino, zwłaszcza tak mocno osadzone w egzystencjalnym korytarzu znaczeń, powinno być przede wszystkim finezyjne, na pewno nie kokietujące. „Ból istnieje, aby nas ostrzec przed innym, jeszcze większym bólem” – pisał José Luís Peixoto w „Pustym spojrzeniu”. Film Borowskiego jest bolesny, mocny i prawdziwy, ale nie ma siły katharsis. Bohaterowie pozostają za szybą. Nie będzie oczyszczenia.