Reżyser filmu Joe Wright nader szczodrze używa przenośni i analogii. Nie mówi wprost, lecz poprzez filmową poezję chce naświetlić kwestie nierówności społecznych czy utalentowanych ludzi, którzy doświadczeni przez życie trafiają na bruk. Mówi o przyjaźni, związkach, rodzinie, pasji, zaufaniu. Wydaje się jednak, że nawet zbyt dużo jak na 117 minut. Żaden z wątków nie zostaje zgłębiony, żadna z historii nie wyczerpuje tematu.

Kiedy już się wydaje, że w końcu skupią się na głównych bohaterach, dostajemy wykład dotyczący relacji damsko-męskich. Są rozbudowane retrospekcje, wizualizacje muzyki (kolorowe, psychodeliczne obrazki), przerysowane reakcje Nathaniela.

Reklama

A dobre strony "Solisty?" Przekonujący, ciut szorstki, autentyczny Downey Jr. w roli dziennikarza "Los Angeles Times", dla którego jeden artykuł o geniuszu wiolonczeli z ulicy staje się początkiem nieoczekiwanej przyjaźni. Po drugie Beethoven - jego muzyki nigdy za wiele. Po trzecie Los Angeles, ale nie to, które znamy z pocztówek. Nie palmy, cycate blondynki na plaży i Sunset Boulevard, ale przytłaczające arterie komunikacyjne, pomniki, nowoczesna architektura skontrastowana z brudną dzielnicą bezdomnych.

Polska premiera filmu już 23 października.





p