Obsada: Jamie Foxx, Robert Downey Jr, Catherine Keener.
Mógl to być nowy „Piękny umysł” albo jeszcze jedna wariacja na temat „Rain Mana”. Hollywoodzkie kino z filmów z nietuzinkowymi, a upośledzonymi bohaterami uczyniło wytarty do granic wytrzymalości schemat. Co nie zmienia faktu, że chętnie podpisywali je wytrawni reżyserzy (by wymienić tylko Rona Howarda i Barry'ego Levinsona), a gwiazdy pokroju Dustina Hoffmana i Russela Crowe za chwytające za serca roli dostawali pewne już w chwili realizacji tych tytułów Oscary. Prawdopodobnie właśnie dlatego „inni” to tak łakomy kąsek dla aktorów. Publiczność w kinie wyciąga chusteczki, krytycy doceniają kunszt transformacji, odpowiednie gremia szykują swe nagrody. Łatwo, zdecydowanie zbyt łatwo.
Jamiego Foxxa Oscar za rolę schizofrenicznego muzyka w „Soliście” (ma go za „Raya”) ominął, ale kreację stworzył pierwszorzędną. Film Wrighta zręcznie umyka zresztą wszelkim gatunkowym stereotypom, stając się więcej niż ckliwą opowiastką ku pokrzepieniu serc. Brytyjski reżyser ma szczęśliwą rękę do adaptacji. Gładko wyczuł styl Jane Austen w „Dumie i uprzedzeniu”, „Pokuta” według MacEwana była być może zbytnią kaligrafią, ale do dziś mam przed oczami jej finał z wielkim epizodem Vanessy Redgrave. „Solistę” natomiast oparł na prawdziwej historii dziennikarza „Los Angeles Times” Steve'a Lopeza (Robert Downey Jr.) Szukając tematu na reportaż spotkał on na którymś ze skwerów Miasta Aniołów bezdomnego Nathaniela Ayersa (Jamie Foxx). Ciemnoskóry chłopak cały swój czas spędzał na graniu na skrzypcach. Grał jak natchniony, ponoć studiował w prestiżowej Julliard School. Lopez postanowił zapisać jego historię.
Sukces zawdzięcza „Solista” temu, że Wrightowi udało się odświeżyć formułę z pozoru nie do ulepszenia. Ayers w znakomitej, imponująco powściągliwej jak na otrzymany materiał interpretacji Foxxa bywa irytujący w swych słowotokach, wymyka się zaszufladkowaniu jako kolejny budzący współczucie „święty idiota”. Równie dobry w niewdzięcznej partii narratora jest Downey Jr. Znakomity aktor przeżywa chyba jedne z najlepszych okresów w swej karierze. Jako Lopez bywa gruboskórny, oschły, czasem zwyczajnie nieprzyjemny. Warto popatrzeć, jak kruszy pancerz obronny doświadczonego życiem bohatera, jak dopuszcza do siebie ofiarowaane przez Ayersa ciepło.
Wright unika czułostkowości, w jego filmie nie znajdziemy typowych dla opowieści o „pięknych umysłach” pompatycznych scen. W zamian otrzymujemy muzykę – tę graną przez Ayersa na skrzypcach, a potem wiolonczeli, i tę słyszaną przez niego w salach koncertowych. W ten sposób „Solista” staje się utworem o sile sztuki, o tym, że – przepraszam za patos i banał – miewa ona wręcz uzdrowiającą moc. Dla Nathaniela staje się ona treścią swiata zewnętrznego i wewnętrznego, a przy okazji przyjacielem i ucieczką. Zasługą Wrighta i Foxxa jest ukazanie tego w sposób, który uniemożliwia malkontentom gadanie o tym, że to prawdy na poziomie Harlequina albo w najlepszym razie Paulo Coelho.
Jedno tylko twórcom „Solisty” się nie udało. Muzyka w filmie zyskała tak pełne brzmienie, że wystarczy jej słuchać, by zrozumieć wszystko. Tymczasem Wright i spółka postanowili muzykę na ekranie najdosłowniej pokazać. Za pomocą feerii kolorów, co sprawia dość pretensjonalne wrażenie.
Mniejsza o to. I tak na koniec „Solista” pozostaje nietuzinkową opowieścią o zwykłych ludziach. Trochę w stylu dawnych niewielkich filmów Roberta Redforda. Dlatego trzeba znaleźć dla niego całkiem osobne miejsce. Zasługuje na to.
Dystr. TiM Film Studio