"Fighting"
USA 2009; Reżyseria: Dito Montiel; Obsada: Channing Tatum, Terrence Howard, Luis Guzman, Brian J. White; Dystrybucja: UIP; Czas: 105 min; Premiera: 16 października; Ocena 2/6
Wojtek Kałużyński, krytyk filmowy "Dziennika", o filmie "Fighting":
Zacznijmy od fabuły. Tej nie ma, bo w całości zastępuje ją maksymalnie zużyty schemat bez nieśmiałej choćby próby odstępstwa. Oto, zagubiony w wielkiej metropolii prowincjusz z bicepsami próbuje zarobić na życie ulicznym handlem. Przypadkowo wdaje się w bójkę i równie przypadkowo całe zajście widzi obrotny cwaniaczek z kontaktami. Proponuje zorganizowanie walki za kasę. Rzecz jasna, walka kończy się zwycięstwem jego pupila, a dalej toczy się już ta historyjka z górki. Kolejna walka i jeszcze jedna, a na horyzoncie perspektywa zdobycia naprawdę wielkiego szmalu z bonusem w postaci urodziwej barmanki po przejściach. Wszystko rozwija się tak przewidywalnie i tak klasycznie, że nawet nie trzeba było pisać scenariusza. Wystarczyło go przekalkować.
Reżyser był na planie też niepotrzebny, bo jego funkcja ograniczyła się do inscenizowania „momentów zwrotnych”, dokładnie tak jak zapamiętał z szacownej klasyki kina bokserskiego i taniochy kina walki. Zdarzyło mu się chyba kilka razy przysnąć i o kilku elementach jazdy obowiązkowej zapomniał, wielkiej różnicy to jednak filmowi nie robi. Aktorzy też byli w gruncie rzeczy zbędni, bo równie dobrze można byłoby ich zastąpić szmacianymi kukłami i kazać ćwiczyć teatralne dialogi na zadany temat. Skutek byłby ten sam. Szemrane typy okazują się ostatecznie całkiem w porządku, chłopaki z Brooklynu są równe, a z organizatorami nielegalnych walk można by wpaść na kawę i pączka. Nawet czarny charakter wprowadzający przy okazji wątek sekretu z przeszłości głównego bohatera wygląda co najwyżej na lekko sfrustrowanego grzesznika, którego na właściwą drogę równie dobrze co solidne manto mogłaby nawrócić szczera spowiedź.
p
W tej sytuacji gwoździem programu pozostają same walki, sprawnie i w miarę efektownie zaaranżowane w halach, na zapleczach sklepów albo luksusowych rezydencjach przed remontem. Tyle, że wszystkie mają ten sam przebieg. Bohater najpierw dostaje tęgi łomot, a gdy się wydaje, że już po nim, nagle jednym ciosem, chwytem albo rzutem załatwia sprawę i idzie na drinka albo na spacer. Wszystko to razem przypomina raczej kino familijne niż film walki. Rozumiem, że chodziło tu o pozytywne przesłanie, o apoteozę słusznych wartości sielskiego amerykańskiego południa. Tylko dlaczego to takie wtórne, nudne, bezpłciowo reżyserowane i teatralnie grane. Lepiej byłoby zrobić teatrzyk lalkowy. Efekt byłby podobny, ale wyszłoby taniej.