Obsada: Mickey Rourke, Evan Rachel Wood, Marisa Tomei, Judah Friedlander.
Tego, że Darren Aronofsky po wizyjnym, buddyjskim „Źródle” nakręci film o zawodowym wrestlerze i to na dodatek z zapomnianym Mickeyem Rourkiem w roli głównej trudno się było spodziewać. Ale właściwie dlaczego nie? Przecież nie tak dawno Clint Eastwood udowodnił w „Za wszelką cenę”, że z konwencji sportowego dramatu można jeszcze sporo wycisnąć. O ile jednak Eastwood w pierwszej połowie swego filmu powtórzył kanoniczny wzorzec bokserskiego dramatu w feministycznej wersji, a dopiero w drugiej zabrał się za jego zaskakującą dekonstrukcję, o tyle Aronofsky od początku przełamuje sportową ikonografię i idącą za nią mitologię.
Już pierwsze ujęcie, pozornie celebrujące znane motywy, wytrąca z oswojonego błogiego spokoju konwencji. Oglądamy niby ograny obrazek z szatni po walce, ale akcenty rozłożone są tak, że właściwie wszystko jest inaczej, niż dyktują schematyczne wyobrażenia. Nie ma ani radości ze zwycięstwa, ani rozpaczy po porażce, widzimy tylko plecy ciężko oddychającego, śmiertelnie zmęczonego faceta o muskulaturze a la Pudzian. Aronofsky często ucieka się do takiego chwytu. Niby pokazuje to, co już nieraz widzieliśmy, ale tak ustawia kamerę, tak rozkłada akcenty, że obrazy nabierają zupełnie innego kontekstu.
Twarz Rourke’a Aronofsky pokazuje rzadko, często ogląda świat zza jego pleców, kieruje obiektyw na tło, pozornie nieistotne detale. Ale jak już decyduje się umieścić w kadrze zmęczoną, zharataną twarz aktora, to maluje się na niej rozczarowanie czasem, który minął, i przerażenie tym, który pozostał. Maska twardziela osypuje się z tej twarzy często i znacząco, a sam Rourke gra tak, jakby toczył swój prywatny pojedynek z kamerą i własnym ekranowym wizerunkiem.
Randy „The Ram” jest podstarzałym zawodnikiem wrestlingu, który najlepsze lata kariery ma już za sobą. Niczego się nie dorobił. Mieszka w przyczepie, a i tak ma kłopoty z zapłaceniem czynszu. Dorabia więc w sklepie jako magazynier. I jest sam jak palec. Ma córkę, którą przez lata zaniedbywał, a teraz próbuje odzyskać. A w wolnych chwilach podrywa tak samo jak on sam przegraną striptizerkę o złotym sercu (Marisa Tomei).
„Zapaśnik” jest więc filmem nie o zwycięstwie gladiatora, ale o skazaniu na klęskę, filmem konsekwentnie przemeblowującym utrwaloną ikonografię i mitologię sportowego dramatu. Nie ma tu efekciarstwa, patosu, łzawych przesłań. Owszem, zdarzają się w „Zapaśniku” momenty, gdy w ruch idą stare klisze: Ram właśnie przeszedł zawał, chce się wycofać, ale świat niezbyt łaskawie obchodzi się z autsajderami takimi jak on. Stara to niby śpiewka, ale jakie wykonanie! Stonowane, rozegrane w pół słowa, w pół ruchu, w pół dystansie i pół zbliżeniu. Żadnego efekciarstwa, patosu, żadnych łzawych przesłań, a zamiast tego wszystkiego powściągliwy, surowy styl ograne motywy porządkujący zupełnie na nowo. Tyle ma to wspólnego z gatunkową jazdą obowiązkową, co wrestling ze sportem.
Realistycznym i brutalnym wrestlingowym popisom, które oglądamy na ekranie, nadał Aronofsky charakter swego rodzaju symbolu. Może jest on widowiskowy, ale zamiast sukcesu zwiastuje nieuchronnie klęskę. Na tym ringu wszystko jest pozorowane, z góry ustawione, tylko rany zadawane drutem kolczastym albo zszywaczem tapicerskim bolą jak cholera. Prawie tak jak życie, które nie daje szans na łatwe happy endy.
Dystrybucja: SPInka.