"Sztuka masażu" to historia o wyobcowaniu w wielkiej metropolii, samotności i odnalezieniu własnej drogi, kręcącą się wokół salonu kosmetycznego, który klienci traktują jako rodzaj konfesjonału. To ładny temat na skromne miejskie kino o zwykłych ludziach. Brytyjczycy, Czesi lub Amerykanie radzą sobie z podobnymi motywami koncertowo. Dlaczego w Polsce miałoby być inaczej? - zapyta naiwnie widz, udając się z nadzieją na debiutancki film Mariusza Gawrysia.

Reklama

Otóż z dziwnych powodów w Polsce bywa jednak inaczej. "Sztuka masażu" swoją konsystencją i zawartością przypomina rozwodniony kisiel, przez który muszą przepłynąć nieszczęśni bohaterowie. Nie sposób wyodrębnić z tej ciągliwej masy jakiegokolwiek sensownego wątku, ciekawej postaci, a nawet wyrazistego konfliktu. Po ekranie snują się bez ładu i składu smutni, zdesperowani ludzie, miotają się od ściany do ściany, stoją przez dłuższy czas nieruchomo albo bełkoczą coś w dziurę wyciętą w stole do masażu.

Reżyser próbował nam coś powiedzieć - w to nie wątpię. Prawdopodobnie chodziło mu o to, że życie jest ciężkie, miłość trudna, a kobiety nie potrafią porozumieć się z mężczyznami. Z bezkształtnej magmy "Salonu masażu" można nawet, przy odrobinie dobrej woli, wyłowić te elementy, które miały stanowić o komediowym charakterze filmu. Jeden z bohaterów ucieka z domu przed gadatliwą żoną, która go nie słucha. Inny jest mimowolnym erotomanem i kompulsywnym onanistą. Masażystki prowadzą zaś tzw. babskie rozmowy. Tyle że to wszystko wzbudza u oglądającego tyle emocji co u martwej żaby.

Zamiast dość jałowych prób zrozumienia artystycznego przekazu warto się przypatrzeć warsztatowym wysiłkom całej ekipy. Aktorzy grają, jakby ktoś zalał ich uprzednio cementem, albo nadekspresyjnie trzęsą twarzą. Scenariusz jest nieobecny. Muzyka sprowadza się do jakiegoś niesprecyzowanego rzężenia. Sceny następują po sobie bez związków przyczynowo-skutkowych, zaś montażysta pracował chyba wyszczerbioną siekierą na poręczy schodów - gdyby wziąć ów film, pokroić go na kawałki i złożyć w innej, przypadkowej sekwencji, nie zauważylibyśmy, jak sądzę, żadnej różnicy.

Jeden wszelako wyniosłem pożytek z kontaktu z tym arcydziełem. Gdybym nie obejrzał "Salonu masażu" (i paru innych wstrząsających dzieł naszej kinematografii, w rodzaju "Przebacz" albo "Pory mroku"), nie dowiedziałbym się, że pojęcie dna jest szalenie relatywne. Polskie kino przypomina staw, w którym da się brodzić wyłącznie po kostki w wodzie, za to z wielką ostrożnością, bo pod stopami leży 15-metrowa warstwa mułu. Ilekroć wydaje nam się, że właśnie obejrzeliśmy najgorszy film w życiu, rodzimi twórcy podejmują starania, by nas z tego błędu wyprowadzić. Mariusza Gawrysia też ktoś pewnie przebije, wkopując się jeszcze głębiej w osad miernoty. Choć będzie trudno - w Szkole Mistrzowskiej Andrzeja Wajdy, której reżyser "Sztuki masażu" jest absolwentem, nauczono go, jak włączyć i wyłączyć kamerę. To już coś. Ale nie dowiedział się, niestety, kiedy i w jakim porządku wykonuje się te czynności.

Sztuka masażu

Polska 2006; reżyseria: Mariusz Gawryś; obsada: Agnieszka Dygant, Wojciech Mecwaldowski, Mirosław Rygielski; dystrybucja: Vivarto; czas: 80 min

Premiera: 25 kwietnia