Trudno nie zgodzić się także z poglądem, że ten film mógł zrobić jedynie Andrzej Wajda. I wcale nie dlatego, że dla Wajdy to temat osobisty – w Katyniu zginął jego ojciec. Po prostu tylko Wajda miał szansę temat udźwignąć, nie tylko jako filmowiec, ale także jako artysta. A przecież i tak "Katyń" nie jest filmem wolnym od błędów.

Nie ma jednego głównego bohatera, z którym widz mógłby się utożsamić. Jest za to kilkanaście równorzędnych wątków, które łączy historia rodziny rotmistrza Andrzeja (Artur Żmijewski) z 8. Pułku Ułanów. Film wyraźnie rozpada się na dwie części. W pierwszej Wajda rekonstruuje to, co działo się pomiędzy 17 września 1939 roku a wiosną roku następnego. I ta pierwsza część jest znakomita. Widać rękę mistrza w zagęszczaniu nastroju, w budowaniu scen masowych. Robi wrażenie sekwencja pożegnania Andrzeja z żoną Anną (Maja Ostaszewska), która jakby przeczuwając, że już nigdy więcej się nie zobaczą, za wszelką cenę próbuje męża zatrzymać ("to mnie przysięgałeś!"). Robi też wrażenie scena wigilii w łagrze w Kozielsku czy sekwencja, w której tłum kobiet słucha na krakowskim Rynku nazwisk pomordowanych w katyńskim lesie.

Zapadają też w pamięć symbole, którymi Wajda się posługuje. Rozstrzelana figura ukrzyżowanego Chrystusa, któremu ksiądz udziela ostatniego namaszczenia i przykrywa żołnierskim płaszczem. Rozrywanie przez sowieckich żołnierzy polskiej flagi. Czerwona połówka zawiśnie na ścianie budynku jako symbol nowej władzy. Z białego fragmentu materiału jeden z żołnierzy zrobi sobie onuce.

Druga część filmu rozgrywa się tuż po wojnie i jest zdecydowanie słabsza. Wajda pokazuje, jak układają się losy rodzin naznaczonych katyńskim piętnem. Pokazuje także, jak budowano katyńskie kłamstwo, jak próbowano zmusić do milczenia bliskich pomordowanych. Odmalowuje różne postawy. Porucznik Jerzy (Andrzej Chyra), któremu udało się uniknąć zagłady i który zna prawdę, próbuje odnaleźć się w nowej Polsce i w nowej rzeczywistości. Szybko jednak przekonuje się, że nie da się żyć w zakłamaniu i rozdarciu. Ale są także tacy, którym strach albo zwyczajny koniunkturalizm pomagają katyńskie kłamstwo zaakceptować.

Jeszcze w trakcie zdjęć do "Katynia" Wajda mówił, że robi film nie tyle o mężczyznach, co raczej o kobietach, które na nich czekały. Matkach, żonach, siostrach, córkach. Z tych kobiecych historii najpełniejszy jest wątek Agnieszki (Magdalena Cielecka), która w lesie katyńskim straciła brata, a która tuż po wojnie usiłuje postawić mu symboliczny nagrobek. Żeby zapłacić kamieniarzom, sprzedaje swój piękny warkocz perukarzowi z teatru. Nie słucha ani księdza, ani starszej siostry (Agnieszka Glińska), którzy próbują ją odwieść od pomysłu. Robi to wszystko z pełną świadomością, na co się naraża. Nowa władza za wszelką cenę chciała zamazać prawdę o Katyniu. Kiedy widzimy Agnieszkę po raz ostatni, jest prowadzona do piwnicy w budynku bezpieki. To symboliczne i dosłowne zejście do piekieł.

Wajda zebrał na planie aktorskie sławy. Nawet do kilkuminutowych epizodów zaangażował znanych aktorów (Olgierd Łukaszewicz jako wojskowy kapelan, Paweł Małaszyński). Z tej gwiazdorskiej obsady najlepsza jest Maja Komorowska jako matka rotmistrza, która próbuje przekonać samą siebie, że nie można podczas jednej wojny stracić i męża, i syna. Scena, w której pośrednio oskarża Annę, że nie uratowała męża ("gdyby czuł się potrzebny, to by nie zostawił ciebie i córki") to majstersztyk! Jednak większości aktorów szansę na ciekawą rolę odebrał scenariusz.

Bo scenariusz, podpisany aż przez trzech autorów, nie jest najmocniejszą stroną filmu. Zbyt wiele wątków próbowano w nim upchnąć, zbyt wiele historii opowiedzieć. Tak jakby Wajda i jego współscenarzyści, Władysław Pasikowski i Przemysław Nowakowski, chcieli w ciągu dwóch godzin projekcji nadrobić te wszystkie lata, kiedy o zbrodni katyńskiej kłamało się albo milczało. A to przecież niemożliwe. W efekcie część wątków się rozmywa, część urywa. Niektóre wydają się dopisane na siłę, jak historia 17-letniego Tura (Antoni Pawlicki), który nie zgadza się "poprawiać" swojego życiorysu i przemilczeć śmierć ojca w Katyniu. I który ginie równie bezsensownie i przypadkowo, jak inny Wajdowski bohater – Maciek z "Popiołu i diamentu". Dialogi zbyt często brzmią sztucznie, a większość postaci – jak choćby generalska para (Jan Englert i Danuta Stenka) – została sprowadzona wyłącznie do roli symboli. Ta sztuczność szczególnie odczuwalna staje się w drugiej połowie filmu. Bohaterowie zamiast rozmawiać zaczynają przemawiać.

Świetnie za to udało się Wajdzie pokazać, jak katyńska zbrodnia wykorzystywana była dla celów propagandowych. Najpierw, jeszcze w trakcie wojny, przez Niemców, którzy nagłaśniając sprawę Katynia, mówili: oto jak wygląda prawdziwe oblicze komunizmu, ale dzielny niemiecki żołnierz broni Europy przed bolszewickim zagrożeniem. Potem, tuż po wojnie, przez Sowietów – oto jak wyglądały nazistowskie zbrodnie, ale dzielny sowiecki żołnierz wyzwolił Europę z faszyzmu. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza dzisiaj, kiedy Katyń znowu jest wykorzystywany dla celów nie mających nic wspólnego z uczczeniem pamięci pomordowanych.

Choć film zatytułowany jest "Katyń", większa część akcji rozgrywa się w Krakowie. To tu mieszkają rodziny polskich oficerów uwięzionych przez Sowietów (w Krakowie wojnę spędził także Wajda). Wybór Krakowa nie jest przypadkowy. To miasto symbol. Nie tylko prastary polski gród. Kraków kojarzy się także w naszej świadomości ze światem kultury, inteligencji. W katyńskim lesie wymordowano właśnie polską inteligencję. A bez inteligencji – jak mówi jeden z bohaterów filmu Wajdy – nie będzie wolnej Polski.
Umiejscowienie akcji w Krakowie pozwoliło Wajdzie także zrównoważyć zbrodnię bolszewików zbrodnią popełnioną przez nazistów. W "Katyniu" znalazła się scena aresztowania wykładowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wśród nich jest ojciec rotmistrza.

Ciekawe, jak na "Katyń" zareagują Rosjanie. Zapewne uznają, że film Wajdy to kolejny przejaw polskiej antyrosyjskiej histerii. Tymczasem "Katyń" filmem antyrosyjskim nie jest. I nie tylko dlatego, że pojawia się w nim postać "dobrego Rosjanina" – kapitana, który domyślając się, jaki los czeka internowanych Polaków i ich rodziny, próbuje ratować Annę i jej córeczkę. "Katyń" jest oskarżeniem pod adresem zbrodniczego, totalitarnego ustroju. Kaci w tym filmie są bezimienni. Kamera rzadko pokazuje ich twarze. Dopiero w finale, kiedy kolejni Polacy trafiają w ręce oprawców, na ekranie pojawia się portret Stalina. To właśnie z jego rozkazu zamordowano kilkanaście tysięcy Polaków.

"Katyń" pozostanie w świadomości widzów przede wszystkim z powodu kilkunastu ostatnich minut. Większość filmu rozgrywa się w porządku chronologicznym. Ale w finale Wajda przełamuje go i cofa się do wiosny 1940 roku. W upiornie realistycznej sekwencji odtwarza katyńską zbrodnię. Robi to w sposób ascetycznie surowy. Oglądamy na ekranie korowód śmierci, który zdaje się nie mieć końca. Najpierw w piwnicy w Smoleńsku, gdzie ciała kolejnych ofiar wleczone są do ciężarówkowej przyczepy, a sprzątający nie nadążają ze zmywaniem krwi. Potem w lesie katyńskim, gdzie Polacy mordowani są tuż nad zbiorową mogiłą, a spychacz zakopuje kolejne groby.

"Zostaną po nas tylko dzienniki", mówi rotmistrz do przyjaciela. Ten go poprawia: "Guziki, zostaną po nas tylko guziki" – jak w wierszu Zbigniewa Herberta, którego ojciec także zginął w Katyniu. "Tylko guziki nieugięte, guziki z płaszczy i mundurów". Kolejne PRL-owskie rządy robiły wszystko, by z polskiej świadomości Katyń wymazać. By pozostały rzeczywiście tylko guziki. Nie udało się. Film Wajdy jest na to dowodem.






















Reklama