Kryminał to gatunek niemal nieobecny w polskim kinie.
Marek Bukowski: Kiedy dziennikarze pytają mnie, z jakimi filmami można zestawić "Uwikłanie", do głowy przychodzą głównie amerykańskie tytuły. Humphrey Bogart, facet w prochowcu, takie klimaty. W Polsce tego typu kina prawie się nie kręci.
Jak myślisz dlaczego?
Mam wrażenie, że przyjęła się teza, że kino gatunkowe: kryminał, thriller, melodramat albo komedia, to pozycje drugorzędne. A przecież nakręcenie dobrego kryminału albo inteligentnej komedii wymaga dużego talentu. Niestety, w Polsce takich filmów się nie ceni. Ostatnie decyzje dyrektora festiwalu w Gdyni, według których do konkursu zakwalifikowały się jedynie filmy autorskie, są najlepszym potwierdzeniem tej tendencji.
Grany przez ciebie komisarz Smolar z "Uwikłania" nie potwierdza filmowego stereotypu policjanta gamonia. Jest inteligentny, tajemniczy, lekko cyniczny.
W kilku wywiadach powoływałem się na Chandlera. Bo to rzeczywiście chandlerowski bohater. Tylko czy młodemu pokoleniu cokolwiek to jeszcze mówi? W każdym razie pracując nad rolą, starałem się nie przesadzić w żadną stronę. Łatwo było o pretensjonalność. Seksowny dymek z papieroska, wymowne spojrzenie itd. Nie mogłem na to pozwolić. Poza tym musiałem odnieść się do aktorów, którzy mnie otaczali.
W polskim kinie oglądamy z reguły wiecznie młodych chłopców i chichotające dziewczynki. Prawie nie ma dojrzałych kobiet i mężczyzn. Patrząc na ciebie w "Uwikłaniu", pomyślałem: w końcu jakiś facet.
Ja tylko gram męskiego (śmiech).
Czy właśnie dlatego w pewnym momencie odszedłeś z aktorstwa, ponieważ nie dostawałeś propozycji zgodnych z twoim charakterem i oczekiwaniami?
Propozycje miałem w zasadzie przez cały czas. Były różne, niektóre bardzo ciekawe. Poza wywiadem mogę wymienić tytuły kilku głośnych filmów, w których nie zagrałem, ponieważ miałem wówczas inne priorytety życiowe. Pisałem scenariusze, robiłem filmy. I ta praca absorbowała mnie w stu procentach, a nie chciałem niczego odfajkowywać, nie musiałem także występować w kinie czy w telewizji dla kasy. Zrobiłem długą przerwę. Z aktorstwa odszedłem w sposób całkowicie świadomy i w tym samym stylu wracam.
Come back zapoczątkował popularny serial "Przystań".
Zadzwonił do mnie Filip Zylber, reżyser, którego cenię zarówno zawodowo (zrobiliśmy razem m.in. "Pożegnanie z Marią"), jak i prywatnie, i powiedział, że ma dla mnie główną rolę w nowym serialu. Propozycja była zaskakująca, ale pomyślałem: w zasadzie dlaczego nie, może wystarczy już tego pauzowania? Wróciłem.
Warto dodać, że Filipowi Zylberowi, poza "Pożegnaniem jesieni" i serialem "Przystań", zawdzięczasz również świetne role w Teatrze Telewizji.
Był czas, kiedy grałem w Teatrze Telewizji naprawdę dużo. Świetne spektakle, wartościowe wyzwania. Wystąpiłem m.in. w "Sercu" Amicisa w reżyserii Rolanda Rowińskiego, zagrałem tytułową rolę w głośnym "Księciu Homburgu" Kleista w reżyserii Krzysztofa Langa. Wiele razy pracowaliśmy także z Filipem. To były mądre i ważne przedstawienia: "Wilk Kazański" według Rylskiego czy "Disneyland" Dygata, literacki pierwowzór filmu "Jowita".
A jak trafiłeś na plan "Uwikłania"? Z castingu?
Nie było zdjęć próbnych. Jacek Bromski pamiętał mnie z dawnych lat, jakiś czas temu zaproponował mi rolę w swoim filmie. Nie udało się wtedy, spełniło teraz. Jestem bardzo zadowolony z efektu naszego spotkania. Lubię ten film. Ze wszystkich propozycji, które dostałem ostatnio, ta była zdecydowanie najciekawsza.
Mówiłeś, że do aktorstwa wróciłeś w sposób świadomy. Tym razem zostaniesz na dłużej?
Mam nadzieję, ale to nie zależy tylko ode mnie. Niczego nie można być pewnym. Kiedy zadzwonił Filip Zylber, wydawało się, że jestem już na całkowitym oucie. Wprawdzie rok wcześniej dostałem ciekawą propozycję głównej roli w filmie, ale tamten projekt nie doszedł do skutku. Poza tym Filip musiał ostro o mnie zawalczyć, przekonać producentów, że poradzę sobie w "Przystani".
Trudno w to uwierzyć.
Jednak kilka lat minęło. Niektórzy o mnie zapomnieli. Poza tym w pewnym momencie zmieniłem się fizycznie. Mocno przytyłem. Zrobiłem się misio. Ale już jest, mam nadzieję, w porządku.
Jesteś reżyserem, scenarzystą i producentem dwóch filmów – "Bloku.pl" z 2001 r. i "Sukcesu" z 2003. Bohaterem tego drugiego filmu był Marek, twój rówieśnik. Mimowolnie narzucają się skojarzenia autobiograficzne.
Nie, to nie był film autobiograficzny. Mówił natomiast o moim pokoleniu. Opowiadał o dokonywaniu trudnych wyborów, wplątaniu w historię itd.
Realizacja tych tytułów kosztowała cię mnóstwo wysiłku, było warto?
Absolutnie. Niczego nie można porównać z reżyserią. To wielka satysfakcja. Jestem szczęśliwy i dumny, że udało mi się zrobić te dwie, moim zdaniem szczere wypowiedzi artystyczne. Praca nad "Blokiem.pl" i "Sukcesem" dała mi doświadczenie, z którego korzystam do tej pory.
A jak z perspektywy czasu wspominasz debiut filmowy? Rolę Admirała w cudownym "Nad rzeką, której nie ma" Andrzeja Barańskiego zagrałeś w wieku 21 lat...
Nie spotkałem jeszcze ani jednej osoby, która powiedziałaby, że ten film jej się nie podobał. Trochę mnie to peszy. Lubię niedoskonałości. Jeremy Clarkson, opisując najpiękniejszy widok na świecie, zazwyczaj skupia się na paskudnym słupie telegraficznym psującym krajobrazową sielankę. Rozumiem faceta.
Czytałem kiedyś anegdotę o Roberto Rosselinim. Oglądał z Ingrid Bergman świeżo ukończony film. "To jest idealne, perfekcyjne, bez wad" – usłyszał. Szybko pobiegł do montażowni i ciachnął gotowy materiał w trzech przypadkowych miejscach. "Teraz film ma wady" – powiedział. I to jest dopiero prawdziwe kino.
Przypuszczalnie "Uwikłanie" będzie w twoim przypadku początkiem nowego rozdziału kariery aktorskiej.
Nie wiem, czy tak będzie. Rynek w Polsce jest nielogiczny. Trudno wyrokować o czymkolwiek. Ale przyzwyczaiłem się do długiego dystansu. Nigdy nie miałem wrażenia, że pociąg z napisem "kariera Marka Bukowskiego" pędzi jak szalony. Czasami trochę pojechał, potem zatrzymał się na kilku stacyjkach, ruszył znowu i ponownie się zatrzymał. Wszystko odbywa się rytmem szarpanym.
Teraz twój pociąg zdecydowanie przyspiesza.
Zobaczymy, gdzie tym razem dojedzie.
UWIKŁANIE | Polska 2011 | reżyseria: Jacek Bromski | dystrybucja: ITI Cinema | czas: 131 min