Stało się. Na szczęście, bo inaczej 64. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes można by uznać za nudny. "Czułem, jak tylko pojawiłem się na konferencji, że wszyscy oczekują po mnie jakiegoś skandalu”" – podsumował swój niefortunny występ Lars von Trier. "Nie usprawiedliwiam się, po prostu miałem wrażenie, że po aferze z »Antychrystem« spodziewano się po mnie kolejnej. Dałem się sprowokować". I w ten sposób zostaje się czarną owcą festiwalu.
Spotkania z duńskim reżyserem w Cannes nigdy nie należały do bezbarwnych, zawsze towarzyszyły im spore emocje. W tym roku von Trier zaskoczył wszystkich wyznaniem, jakoby rozumiał Hitlera i z nim sympatyzował. Wypowiedź: "Okej, jestem nazistą" – wywołała spore poruszenie. Nagonka na reżysera spowodowała, że musiał opuścić festiwal. Choć jego filmu "Melancholia" nie wycofano z konkursu głównego, reżyser otrzymał zakaz zbliżania się do pałacu festiwalowego – nie może przekroczyć odległości 100 metrów. Zaraz po feralnej konferencji wydał oświadczenie: "Dziś rano uraziłem wiele osób, za co przepraszam. Nie jestem antysemitą, nie jestem rasowo uprzedzony, nie jestem też nazistą". Dyrekcja festiwalu w Cannes pozostała bezwzględna. Jego wypowiedź była nie na miejscu, nie na miejscu był również ostracyzm środowiskowy. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek rozliczył Olivera Stone’a z wypowiedzi dla "Sunday Timesa" na temat Hitlera, który rzekomo był kozłem ofiarnym historii i który ponoć wyrządził większą krzywdę Rosjanom niż Żydom.
Na spotkanie z Larsem von Trierem pojechałam do oddalonego o kilka kilometrów od Cannes miasteczka Mougins. Bez problemu, ale i bez emocji opowiadał o całym zajściu. Żałował wypowiedzianych słów, ale jeszcze bardziej żałował, że nie wytłumaczył na miejscu kontekstu swojej wypowiedzi, tego, co tak naprawdę chciał powiedzieć: "Uważam, że każdy człowiek ma w sobie coś z nazisty. Tak samo jak Hitler miał, musiał mieć w sobie jakąś cząstkę człowieczeństwa. Ale nie bronię go, nie tłumaczę". We francuskiej prasie pojawiły się głosy, że cała sytuacja pozytywnie wpłynie na zainteresowanie filmem, nakręci "Melancholii" reklamę, wiadomo – nic nie sprzedaje się tak dobrze jak skandal. Jednak to chybiony atak, film broni się sam, nagroda dla Kirsten Dunst to potwierdza.
Największym przegranym tegorocznego festiwalu w Cannes wydaje się Pedro Almodóvar, prezentowany w konkursie głównym najnowszy film hiszpańskiego reżysera pt. "Skóra, w której żyję" nie zdobył żadnej nagrody. Zdecydowanie cieszą wyróżnienia dla trzech innych produkcji. Złota Palma dla filmu Terrence’a Malicka "Tree of Life" (Drzewo życia) nikogo nie zdziwiła, ale już nagroda za reżyserię dla autora filmu "Drive" owszem. Nicolas Winding Refn zrealizował film utrzymany w duchu kina klasy B, z silnymi nawiązaniami do lat 80., produkcji Waltera Hilla, Johna Carpentera, Michaela Manna.
Podobne zaskoczenie wzbudziła nagroda jury dla policyjnego dramatu "Polisse" w reżyserii Maiwenn oraz nagroda dla najlepszego aktora, czyli Jeana Dujardina, który wystąpił we wspaniałym, stylizowanym na kino nieme filmie "The Artist". Jury pod przewodnictwem Amerykanina Roberta De Niro nie bało się uhonorować najważniejszymi nagrodami amerykańskich produkcji, wątpiono jednak, czy dostrzeże skromniejsze filmowe perełki.
Sekcja Un Certain Regard, której przewodniczył Emir Kusturica, miała w tym roku sporo do zaoferowania. Gus Van Sant i jego film "Restless" – nostalgiczna opowieść o nastolatkach zestawiona z tematem przemijania, żałoby, śmierci – podzielił krytyków i publiczność. Podobnie jak Nadine Labaki i jej najnowsza produkcja "Where Do We Go Now?", historia społeczności małego miasta w Libanie z konfliktem religijnym w tle.
Ważnym tytułem okazał się skromny film "Martha Marcy May Marlene" Seana Durkina – psychologiczny portret dwóch sióstr, udana próba wejścia w ich trudną relację, uporania się z bolesną przeszłością. Fani komiksu powędrowali na fantastyczny, animowany film "Tatsumi" w reżyserii Erica Khoo – akcenty biograficzne Japończyka Yoshihiro Tatsumiego wzbogacono o motywy z jego kultowych komiksów.
To oczywiście tylko nieliczne z prezentowanych w Cannes filmów. Programowo trudno cokolwiek zarzucić festiwalowi, repertuar był zróżnicowany, choć nie obyło się bez kompromitacji. Kompletną klapą okazał się "The Beaver" w reżyserii Jodie Foster. W głównej roli wystąpił Mel Gibson, który najwyraźniej zagrał samego siebie – bohater przeżywający kryzys wieku średniego zaczyna znajdować pocieszenie w tytułowej maskotce.
Próba przywrócenia Mela Gibsona międzynarodowej publiczności, oczyszczenia jego reputacji, wręcz wytłumaczenia prawdziwych wydarzeń z jego życia poprzez kino i scenariuszowe perypetie, nie powiodła się. "The Beaver" okazał się tak sztuczny, wydumany i naciągany jak uśmiech Mela Gibsona na czerwonym dywanie.
To, co prócz filmów pozostanie w pamięci po tegorocznej edycji festiwalu w Cannes, to gala zamknięcia. Nagrody wręczono sprawnie, szybko, cała ceremonia była jak zwykle elegancka – i na tym koniec. Obyło się bez długich przemówień i nieudanych wystąpień artystycznych. Z przerażeniem myślę o zbliżającym się niebawem Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Nie wyobrażam sobie nie być w tym roku w Gdyni, bardzo lubię tu przyjeżdżać, szczególnie w tym roku jestem ciekawa, jak sprawdzą się zmiany wprowadzone przez Michała Chacińskiego, nowego dyrektora artystycznego. Jednak program gali zamknięcia zazwyczaj uruchamiał moje myśli samobójcze. Przydługie przemówienia silących się na spontaniczność prowadzących, nudne skecze, szum krynolin, pomruki chrapiących. A można naprawdę prosto i z klasą, dla odmiany.