"Bud", bo tak mówili o nim przyjaciele, był zarówno na szczycie, jak i na samym dnie. Walczył z alkoholizmem, cierpiał z powodu tragedii prywatnych – samobójstwa córki, syna oskarżonego o dokonanie morderstwa, jednak kiedy pojawiał się na planie filmowym, wszystko, co złe, stawało się bardzo odległe. Od Brando bił blask.
Mówił: "To aktorstwo, a nie prostytucja, jest najstarszym zawodem świata". Po owacjach na stojąco, którymi fetowano jego obecność na festiwalach, powtarzał: "Nie wierzę wam, ciekawe, czy klaskalibyście równie mocno, gdybym był zwykłym hydraulikiem". Ale nie był hydraulikiem. Chociaż twierdził, że występuje w kinie jedynie dla pieniędzy, wszyscy wiedzieli, że jest jednym z najpracowitszych, najbardziej oddanych pracy artystów w Hollywood.
Bez charyzmy Brando nie byłoby karier Jamesa Deana, Ala Pacino czy Daniela Day-Lewisa. To właśnie on po raz pierwszy z taką mocą zaprezentował efekty pracy opierającej się na tak zwanej metodzie Stanisławskiego. Chodziło o możliwie najgłębsze utożsamienie się z rolą, wnikanie w psychologiczne i fizyczne meandry osobowości bohatera.

Rozmarzony romantyk

Reklama
Pochodził z rodziny emigrantów z Irlandii. Zaczynał i nie kończył kolejnych szkół. Został wyrzucony również z wojska. Powód był zawsze ten sam: niesubordynacja. Wierzgał, prowokował, pyskował. W 1943 roku przyjechał do Nowego Jorku. Zaczął uczęszczać na aktorskie warsztaty Stelli Adler, uczennicy Konstantina Stanisławskiego, która przekazała mu szczegóły metody Stanisławskiego.
Jego debiut na Broadwayu w sztuce "I Remember Mama" został uznany za rewelację sezonu. Kreacja Kowalskiego w "Tramwaju zwanym pożądaniem" (1951) Elii Kazana ugruntowała pozycję filmową. W latach 50. ubiegłego wieku Brando był ikoną swoich czasów. Uosobieniem buntownika bez powodu, cynicznego, brutalnego samca. Fotografia Marlona z filmu "Dziki" (1953) Laszlo Benedeka: siedzącego na motorze i ubranego w skórzaną kurtkę, przez wiele lata była symbolem zrewoltowanej amerykańskiej młodzieży. Był idolem, ale miał do siebie dystans. Twierdził, że gardzi Kowalskim, jest raczej marzycielem i romantykiem. Mówił: "Im lepiej uda ci się sportretować daną postać, tym bardziej ludzie mitologizują cię w tej roli". Między innymi dlatego konsekwentnie walczył o to, żeby grać w urozmaiconym repertuarze. W 1953 roku wystąpił w roli Marka Antoniusza w "Juliuszu Cezarze", staroświeckim hollywoodzkim widowisku w reżyserii Josepha L. Mankiewicza. Również w późniejszych latach od czasu do czasu pojawiał się w kinie komercyjnym. Zagrał m.in. w "Przełomach Missouri" (1976) Arthura Penna i w "Supermanie' Richarda Donnera.



Rozleniwiony pozornie

Apogeum kariery aktorskiej Brando to lata 70. XX wieku. Kreacja Don Vita Coreleone z "Ojca chrzestnego" (1971) Coppoli, który według samego Brando był jedynie śmiesznym gogusiem z wypchanymi policzkami i grubą warstwą makijażu, do dzisiaj stanowi niedościgły wizerunek filmowego mafiosa. Groźnego właśnie poprzez pozorną uległość, rozleniwienie i znudzenie. W erotycznym "Ostatnim tangu w Paryżu" (1976) Bernardo Bertolucciego zagrał trochę siebie. Starzejącego się, pięknego mężczyznę, który w życiu zasmakował już wszystkiego. Seksu, perwersji, erotycznego upokorzenia. Brando sfotografowany w momencie przemiany fizycznej, stworzył typ człowieka bez właściwości, który zatraca się w pożegnalnym, erotycznym tańcu z młodą Francuzką. Wybitną kreacją z tego okresu był także przejmujący Kurtz w "Czasie Apokalipsy" (1979) Francisa Forda Coppoli według "Jądra ciemności" Josepha Conrada. Nawet jeżeli po latach nie pamiętamy poszczególnych scen z tego filmu, to poraniona, opuchnięta twarz Brando, jego charakterystyczny, nieprzyjemny tembr i spowolnione ruchy są nie do zapomnienia. To absolutne wyżyny aktorstwa. Dalej nie można było iść.

Z dużym apetytem

I dlatego Brando się zatrzymał. Odrzucał kolejne propozycje. W Hollywood mówiono, że zwariował – jak Kurtz. Wprawdzie po dekadzie wrócił do kina w roli Torquemady w nieudanym "Krzysztofie Kolumbie", ale zarówno ta, jak i późniejsze role filmowe były zaledwie cieniem dawnych kreacji w filmach Coppoli, Kazana, Dmytryka, Bertolucciego czy Penna.
Miał swoje fobie, obsesje i dziwactwa. W 1973 roku, na znak protestu przeciwko dyskryminacji Indian w USA, nie przyjął Oscara za rolę Don Vita w "Ojcu chrzestnym". Przez jego łóżko przetoczyły się tabuny dziewcząt i chłopców. Brando sybaryta nie miał żadnych hamulców. Kiedy stracił apetyt na granie, zajął się jedzeniem. Pod koniec życia ważył sto pięćdziesiąt kilogramów.
W 1960 roku, kręcąc na Tahiti film "Bunt na Bounty", odkrył archipelag wysp Tetiaroa. Kupił je i zamieszkał w raju z widokiem na Ocean Spokojny. Z czasem coraz bardziej oddalał się od ludzi. Pojawiał się w kinie jedynie dla pieniędzy, nie udzielał wywiadów, znikał na całe lata. Aż w 2004 roku zniknął zupełnie.
W jednym z ostatnich wywiadów powiedział:"Zawsze znajduję ukojenie, gdy wyobrażam sobie, jak siedzę nocą, podczas delikatnej bryzy, na mojej wyspie mórz południowych – z otwartymi ustami i odchyloną do tyłu głową patrzę na mrugające światełka, licząc, że na czarnym niebie pojawi się ten dziwny promień i wprawi mnie w zdumienie. Nie wyciągam wprawdzie przed siebie ręki, lecz cierpliwie czekam na następny cud".