Podobno jest pan fanem"Dziecka Rosemary" Polańskiego, trzykrotnie zagrał pan Hannibala Lectera, teraz oglądamy pana w "Rytuale". Lubi pan thrillery i horrory?
Anthony Hopkins: Właściwie nie bardzo. Po prostu lubię rzeczy, które są inteligentne, tak jak "Dziecko Rosemary" właśnie. Ale wśród moich ulubionych filmów jest jeszcze jeden, który można nazwać thrillerem: "Utalentowany pan Ripley". Bardzo dobry, złożony, intrygujący film.
A co pana fascynuje w "Dziecku Rosemary"?
Ten film został zrealizowany w specyficzny, bezpretensjonalny sposób. Później w podobny sposób Kubrick nakręcił "Lśnienie". "Dzieckiem Rosemary" zachwyciłem się tuż po premierze, w 1968 roku, i do dziś często go oglądam. Tu wszystko jest znakomite: sposób, w jaki Roman Polański zbudował napięcie, role Mii Farrow, Johna Cassavetesa i Ruth Gordon, to, jak pięknie sfilmowane są słoneczne ulice i apartamenty Nowego Jorku. I wspaniała muzyka – ciągle pamiętam początkową piosenkę, kiedy kamera pokazuje panoramę Central Parku. Zresztą cały film jest niezapomniany. To jedno z najlepszych dzieł lat 60., obok "Zeszłego roku w Marienbadzie" Alana Resnaisa i kilku filmów Ingmara Bergmana.
Reklama
Teraz sam pan przyjął rolę w filmie o diable. Co zainteresowało pana w scenariuszu "Rytuału"?
Nie tylko scenariusz uznałem za dobry, lubię też reżysera Mikaela Hafströma. Ma podobne podejście do filmu jak Roman Polański, jest bardzo wyważony. Umie opowiedzieć interesującą historię opartą na autentycznych wydarzeniach.



A to, że scenariusz oparty jest na faktach, miało dla pana jakiekolwiek znaczenie?
Nie. Uznałem po prostu, że to dobra historia. Jest wiele różnych powodów, dla których przyjmuję rolę lub jej nie przyjmuję. Jeśli scenariusz jest ciekawy, reżyser dobry i jest szansa na dobry film, to podejmuję wyzwanie. Nie potrzebuję żadnych dodatkowych powodów.
W wywiadach powtarza pan jednak, że nie ma już dla pana prawdziwych wyzwań w aktorstwie. Dlaczego więc wciąż pan gra?
Po prostu lubię. Zawód aktora ma też wiele innych zalet. W zeszłym roku przyjechałem do Rzymu, żeby rozpocząć pracę nad "Rytuałem". Potem pojechaliśmy do Budapesztu i spędziliśmy tam osiem wspaniałych tygodni. To wszystko dzięki pracy. I to właśnie w niej kocham. Nawet jeśli czasami bywa ciężko.
Jak pan znajduje czas na inne zajęcia? Poza aktorstwem zajmuje się pan także malarstwem, komponuje pan muzykę...
To dzięki mojej żonie. Najpierw zachęciła mnie do malowania, później do pisania muzyki, o czym w duchu zawsze marzyłem. Usłyszała, jak sobie coś komponuję, i skontaktowała mnie z człowiekiem, który zajmuje się orkiestracją. Umiem czytać muzykę. To talent, który odkryłem w sobie późno. Piszę muzykę w stylu wolnym, inspirowaną Debussym, Ravelem, brytyjskimi romantykami. Trochę też słychać tam Prokofiewa i Strawińskiego. A niedawno napisałem 55 minut muzyki dla Orkiestry Symfonicznej Birmingham. Nie wiem, jak mi to wychodzi, bo nie mam wykształcenia plastycznego ani muzycznego. Muzyk, z którym pracuję, mówi, że łamię wszelkie reguły. Ale to chyba dobrze. Do tego nie trzeba żadnej szkoły.