Pamiętam siebie, kiedy w warszawskim kinie pierwszy raz oglądałem "Mullholand Drive". Siedząc na brzegu fotela, ze zdenerwowania obgryzając paznokcie. Kina Lyncha nie potrafię porównać z żadnym innym. Ma ono to do siebie, że wymaga wyłączenia ze świata. Wsysa bez reszty, jego piekielna intesywnoć powoduje, że wchłania się je całym sobą, wszystkimi zmysłami.

Lynch igra z widzem. Każe powtarzać jak mantrę banalne pytanie: "Kto zabił Laurę Palmer?", być przez czas seansu "Prostej historii" gdzieś za plecami starego człowieka, który na swym niewielkim traktorze-wehikule czasu przemierza całe Stany. Czuć, że to droga ostateczna, do - przepraszam za banał - istoty własnego człowieczeństwa. Reżyser żąda, by wraz z młodym MacLachlanem z "BlueVelvet" iść na spotkanie z diabłem o wykrzywionej wściekłością twarzy Dennisa Hoppera. Wreszcie, by zaglądać pod podszewkę niby-banalnych zdarzeń. Wtedy gdy zedrze się z nich powłokę, można znaleźć się w sercu "Mullholand Drive".

To nigdy nie są bezpieczne wycieczki. Lynch jest jednym z niewielu artystów (dziś można ich wymieniać na palcach jednej ręki), których w najmniejszym stopniu nie interesuje odwzorowywanie istniejących gdzieś światów. Lepiąc swą własną, całkowicie osobną rzeczywistość, wrzuca w nią odpryski popkultury, gra z konwencjami, cytatami i autocytatami, ale miesza to wszystko w tyglu własnej wyobraźni. I jest nieustępliwy. Wkracząjąc w jego rewiry, trzeba na nowo umeblować własną wyobraźnię.

Śmieszą mnie zwykle natchnieni, którzy po wyjściu z kina lub teatru ogłaszają z marsową miną: "po tym filmie nic nie będzie już takie samo". Śmieszą, lecz kiedy zrzuciłem z siebie wreszcie "Inland Empire", chciałem z podobną emfazą powtórzyć to po nich. Choć wiem, że to przesada. David Lynch jest jednak ciągle we własnej niszy, jego wpływ na kino musi więc być ograniczony. Może doczekać się epigonów, ale główny obieg filmowego świata podąży dalej własnym nurtem. A mimo to pozornie groteskową frazę tym razem da się obronić. "Inland Empire" bowiem to manifest reżysera. Punkt, po przekroczeniu którego trudno mu będzie pójść dalej. Bo nowy film Lyncha do końca określa go jako artystę. Takiego, który ponad wszystkim stawia własną wolność, za nic mając przyzwyczajenia widzów oraz wymogi filmowego biznesu. Anegdota głosi, że kiedy przedstawiciele Canal+, współproducenta obrazu, nakazali mu skrócić całość, przyniósł kolejną wersję o kilka minut dłuższą.

Streszczanie fabuły tym razem ma jeszcze mniej sensu niż przy poprzednich dziełach Lyncha. W centrum zdarzeń mamy początkującą aktorkę Nikki Grace (Laura Dern). Nikki stara się o wymarzoną rolę, a sukces wieszczy jej tajemnicza sąsiadka (przerażający epizod Grace Zabriskie). Zanim przepowie jej otrzymanie wytęsknionej partii, wykrzyczy wpierw wściekłym głosem ostrzeżenie, że za progiem znów czai się "brudne pierdolone morderstwo". I od tej chwili niczego już nie da się odwołać ani zastąpić biegu zdarzeń jego łagodniejszą wersją. Pętla strachu zaciska się na szyi Nikki, a ja znów wędruję na brzeg kinowego fotela.

Bohaterka trafia do świata tego filmu, który przenika się z innym filmem sprzed lat. Przeklętym, nigdy nieukończonym. W nim zawarł Lynch fantasmagoryczne sceny kręcone w Łodzi z udziałem polskich aktorów (Karolina Gruszka, Krzysztof Majchrzak), w dodatku mówiących po polsku. Sekwencje zazębiają się niedostrzegalnie, postaci zyskują swe lustrzane odbicia w innych bohaterach, sama Nikki objawia nieoczekiwaną brutalną twarz. Lynch miesza czasy i narracyjne porządki. Nie wiemy już, co jest prawdą, a co zmyśleniem, kiedy jesteśmy w tzw. obiektywnej rzeczywistości, a kiedy w filmie sprzed lat. Najłatwiej zidentyfikować żywiące się amerykańską mitologią fragmenty z filmu, kręconego przez twórcę-nieudacznika (Jeremy Irons). Także dlatego, że jaskrawie melodramatyczne sceny Dern z Justinem Theroux łamią posępny nastrój całości czasem szaleńczym śmiechem.

"Inland Empire" jest pułapką na widza, a tym bardziej na zmuszonego do podjęcia z Lynchem gry krytyka. Bo w żaden sposób nie poddaje się łatwym zaszufladkowaniom, kpi w żywe oczy z tradycyjnych definicji i kategorii. Trzeba starać się opisywać film Lyncha narzuconym przez niego językiem, stojąc na z góry przegranej pozycji. Nie warto próbować nawet odpowiadać na zwyczajowe pytanie: "O czym to jest?". Jest o czym innym dla każdego.

Dlatego na własną odpowiedzialność mówię, że odczytałem "Inland Empire", zaczynając od tytułu. Co prawda, Inland Empire istnieje naprawdę, to terytorium na wschód Los Angeles, należą do niego Riverside i San Bernardino County. Można je także czytać jako wewnętrzne imperium, i temu jestem bliższy. A w tym wewnętrznym imperium są dwie wykluczające się strony tej samej ludzkiej osobowości - ciemna i jasna, człowiecza i zwierzęca - wspólnie tworząc dopełniającą się całość. Lynch nie byłby sobą, gdyby cyfrową rozedrganą kamerą nie oświetlał i nie oprowadzał przede wszystkim po tej mrocznej. Pytał, ile jest bestii, ile zwierzęcia nawet w człowieku z pozoru niewinnym.

Jest więc najnowszy film autora "Twin Peaks" doświadczeniem ekstremalnym. Podróżą po zakamarkach podświadomości niejakiej Nikki Grace, ale też wejściem w podświadomość widzów. Stąd jeszcze więcej niż w dawnych dziełach reżysera tajemnych ciemnych przejść, zamkniętych pokoi, zamglonych kotar, naturalistycznych zbliżeń na przejęte strachem twarze. Mogłoby to drażnić, irytować, trącać manierą, gdyby nie układało się wreszcie w wypowiedź absolutnie pełną. Docierającą do źródeł ludzkiego lęku i przeczucia katastrofy.

Lynch nie idzie bowiem na żaden nawet najmniejszy kompromis. Spacerując z kamerą przez Łódź przedstawioną jako miasto z koszmarnego snu, stawia mocną diagnozę. Świat naokoło nie oferuje niczego, możliwe są wyłącznie podróże w głąb siebie, choć i tam można spodziewać się wszystkiego najgorszego.
Trudno i darmo, po "Inland Empire" David Lynch wydaje mi się Bunuelem współczesności.


















Reklama