Inne
"Kołysanka"
Polska 2010; reżyseria: Juliusz Machulski; obsada: Robert Więckiewicz, Małgorzata Buczkowska, Janusz Chabior; dystrybucja: Monolith; czas: 100 min; Premiera 12 lutego; Ocena 3/6
Inne
Reklama
Inne / Potr Kowalczyk



Juliusz Machulski podjął modny ostatnio w kinie wątek wampiryczny. Nie poszedł jednak w zmierzchopodobną historię o romantycznych bladolicych młodziakach, w których kochają się ludzkie podlotki. Właściwie nie poszedł żadną oczywistą drogą, która nasuwałaby się w opowieści o wampirzym rodzie. Ustawienie się w opozycji do popularnych legend i współczesnych popowych wzorów jest dużą zaletą tego dowcipnego, pomysłowo zakomponowanego i znakomicie zagranego filmu. Niestety „Kołysanka” ma też znaczące wady: jest pozbawiona ikry i akcji.

Do położonego na Mazurach gospodarstwa pod osłoną nocy wprowadza się rodzina Makarewiczów: siedem poruszających się jak cienie postaci, ubranych na czarno, z cieniami pod oczami. Wkrótce w okolicy zaczynają znikać ludzie, a niezbyt bystrzy policjanci, choć mają przeczucie, że sytuacja może mieć coś wspólnego z nowymi mieszkańcami wsi, nie mogą złapać właściwego tropu. Akcja nie wybiega dalej. Napięcie ma budować pytanie, czy wampiry przechytrzą ludzi, czy nie. I to niestety nie wystarcza, by skupić uwagę na filmie przez ponad półtorej godziny.

Wielka szkoda, bo pomysł na złamanie stereotypów horrorystycznej komedii był bardzo dobry. Bohaterom filmu Machulskiego bliżej do „Rodziny Adamsów” niż krewnych Drakuli. Poza spożywaniem ludzkiej krwi (to też zresztą w oryginalny sposób, bo bynajmniej nie z tętnicy szyjnej) nie mają żadnych przymiotów wampirzych. Nie boją się słońca, święconej wody czy krucyfiksów. Nie są wszechmogący, borykają się z kłopotami finansowymi, wiecznie głodnym dziadkiem (świetny Janusz Chabior), stale powiększającą się gromadką dzieci (czworo i piąte w drodze), problemami dorastania najstarszej latorośli, która zastanawia się nad swoim prawdziwym pochodzeniem (jeden z najlepszych dowcipów w filmie). Są dowcipni, ironiczni, nieco zblazowani swoją „przypadłością”.

Całość jest bardzo rzetelnie wymyślona: wampiry grają w sposób bardzo stonowany, mało mówią, wykonują oszczędne gesty (Buczkowska i Więckiewicz znakomici), ludzie za to są nadpobudliwi, szarpiący się, egzaltowani (wątek ministranta granego przez Antoniego Pawlickiego to perełka). Cieszą oko kadry stylizowane na dawne obrazy, świetnie układa się z nimi muzyka Michała Lorenca, zupełnie zresztą różna od typowych dla tego kompozytora utworów filmowych. Była koncepcja, została fachowo i precyzyjnie zrealizowana, ale zabrakło pomysłu do czego ma ona prowadzić. Dobitnie podkreśla to ostatnia – na siłę podpięta politycznie – scena.