"Wszystko, co kocham"
Polska 2009; Reżyseria: Jacek Borcuch; Obsada: Mateusz Kościukiewicz, Olga Frycz, Andrzej Chyra, Anna Radwan, Jakub Gierszał; Czas: 100 min; Dystrybucja: ITI Cinema; Premiera:15 stycznia; Ocena 4/6
Ciekawe, że właśnie teraz polskie kino podejmuje wreszcie próby rozliczenia się z peerelowskim garbem w tonacji innej niż odrabianie lekcji z najnowszej historii. W tym roku, mieliśmy już kilka takich filmów, które zło PRL-u nazywają po imieniu, ale umieszczają w niejednoznacznym kontekście, zaskakują perspektywą spojrzenia. Było „Mniejsze zło” Janusza Morgensterna pokazujące wpisaną w codzienność tamtego czasu podwójność, był „Enen” Feliksa Falka pytający sensownie o ubeckie rozrachunki, był znakomity „Rewers” Borysa Lankosza o czasach stalinizmu opowiadający tak, jak nikt dotąd o nich nie mówił, był wreszcie „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego – bodaj najbardziej nie po polsku zrobiony: wstrząsający, czarny, bezkompromisowy, zanurzony w czasie historycznym i teraźniejszym. Wszystkie te filmy mówią o Peerelu coś wcześniej niewypowiedzianego. Nie tylko rozdrapują jakąś wielką dziurę w pamięci, ale też zupełnie nie po polsku traktują tamtą rzeczywistość jako wyrzut do dziś gryzącego sumienia.
Na tym tle „Wszystko, co kocham” Jacka Borcucha sytuuje się jeszcze gdzie indziej niż czytanki i rozrachunki. Borcuch niby odwołuje się do przećwiczonego i u nas („Ostatni dzwonek”, „Marcowe migdały”), i nie u nas na wszelkie możliwe sposoby toposu dojrzewania w cieniu historii. Ale czyni to na tyle inteligentnie, że potrafi dopisać do tych oczywistych, także oryginalne, bardzo konkretne sensy, a przy okazji po swojemu opowiedzieć ciekawą historię. W stoczni gdańskiej zaczyna się coś dziać, wzbiera fala protestu, rodzi się „Solidarność”. W powietrzu czuć niepokój. Także młodzi go czują. Punkowy bunt przyjmuje u nas specyficzną formę. Nie polityczną, ale jednak używającą tych samych słów uznanych przez władze za niebezpieczne. Walka o wolność toczy się w stoczni, ale o swoją, niby inną wolność chodzi też młodym z gdańskiego blokowiska. Tak jak 18-letni Janek, który razem z kuplami organizuje zespół, a w wolnych chwilach kosztuje rockandrollowego stylu życia, przechodzi erotyczną inicjację, poznaje smak pierwszego, młodzieńczego uczucia.
Borcuchowi udaje się pokazać jak cała rzeczywistość była wówczas amorficzna, jak niejednoznaczna. Istniały właściwie dwie rzeczywistości: ta oficjalna – jawnie kłamliwa i fikcyjna i ta nieoficjalna – bardziej niby prawdziwa, ale też skażona kłamstwem, konformizmem. Ojciec Janka jest wojskowym. Już nie wierzy, że coś się może zmienić. Sąsiad, polityczny oficer tropi nieprawomyślność na każdym kroku, w szkole rządzi reguła nie narażania się, gdzieś na horyzoncie majaczą sylwetki politycznych opozycjonistów, ale ich głos brzmi słabo, zagłuszany przez obezwładniającą beznadzieję. A jednak mur pęka, wymusza powiedzenie „tak” lub „nie”. Wystarczy na szkolnej studniówce wykrzyczeć kilka strof o wolności, by stało się to symbolem. Niby o inną wolność chodzi młodym, pozbawionym perspektyw, skazanym na szarość, zafascynowanym punkowym brudem, o inną robotnikom ze stoczni, o jeszcze inną tym wszystkim, którzy wolą być obok. A jednak chodzi o to samo. O to, żeby świat wreszcie nabrał kształtów, wreszcie był jakiś.
Ujmuje to wszystko Borcuch w opowieść zaskakująco kolorową, przełamującą schemat ponurych obrazków z Peerelu i czytelność podziałów. Owszem wątek romansowy trąci odrobinę naiwnością, rysunek rodzinnych więzów wydaje się niedokończony, ale jakoś się to wszystko mieści w obrazie świata z natury rzeczy niedokończonego, objawiającego przed młodym bohaterem nowe konieczności i nowe wybory. Borcuch tego szczególnego momentu w polskiej historii nie mitologizuje, raczej odziera z bohaterskiego tonu, sprowadza do zwyczajności. Zaklinając w nim pokoleniową punkową legendę nie popada w jakieś innego rodzaju kombatanctwo. Pozostaje wiarygodny w opisie wyglądów, nastrojów, ludzi. Upraszcza, ale próbuje ratować legendę czasów „Solidarności” na przekór temu wszystkiemu, co w międzyczasie się z nią stało. Wydobywa dramatyzm z banału, choć nieco też banalizuje dramat. To słabości, ale jakoś nie szkodzą temu filmowi, który ma do opowiedzenia jednak coś więcej niż nostalgiczną legendę.