„Don’t Look Back” krytyka określiła jako kino kobiece, bo reżyser jest kobietą i bohaterki są kobietami. Uważa pani, że takie podziały w kinie w ogóle mają sens?
Sophie Marceau: Nie wiem, co to znaczy „kino kobiece”. Żeby wyreżyserować film, trzeba być równocześnie mężczyzna i kobietą, umieć oglądać świat oczami obu płci. A do tego mieć jasne poglądy, wyrazisty punkt widzenia, który nie jest związany z płcią, tylko z osobowością.

Reklama

Po drugiej stronie kamery stanęła pani, reżyserując kilka lat temu „Kobietę z Deauville”, to podobnie jak pani najnowszy film „Don’t Look Back” dreszczowiec psychologiczny, mieszający urojenia z rzeczywistością. Czy ma pani szczególne upodobanie do tego gatunku?
Lubię, kiedy w kinie rzeczywistość jest nieokreślona. Lubię, kiedy ktoś zabiera mnie w podróż do rzeczywistości, która jest obok. Sztuka, moim zdaniem, jest rodzajem ucieczki. Chodzi o to, by dać się oczarować, ponieść wielkości wizji. Lubię być zabierana za linię naszych ograniczeń. Kino jest po to, by móc doświadczyć tego, czego człowiek nie może doświadczyć w normalnym życiu. Na przykład w „Don’t Look Back” ta sama historia: kobiety, która ma problemy z tożsamością, mogłaby być opowiedziana z punktu widzenia bohaterki leżącej na kanapie i opowiadającej do kamery o swoich kłopotach. Ale przecież dużo lepiej było wprowadzić w to obłęd, pokazać na ekranie to, co kotłuje się w jej głowie.



Co pchnęło panią do prób reżyserskich?
Zawsze pilnie obserwowałam reżyserów, z którymi pracowałam. Z Andrzejem Żuławskim spędziłam wiele lat prywatnie i miałam wiele okazji, by zobaczyć, jak widzi świat człowiek, który jest reżyserem, na co zwraca uwagę, jak przygotowuje się do pracy. Fascynuje mnie patrzenie na ludzi wykonujących swoją pracę. Mój ojciec był robotnikiem, zajmował się remontami mieszkań: malował ściany, kładł tapety. Uwielbiałam patrzeć na to, jak pracuje. Jak spod jego rąk wychodzi coś ładnego.

W „Don’t Look Back” gra pani z Monicą Bellucci tę samą postać. Jesteście panie zupełnie innymi aktorkami, w pani grze jest więcej szaleństwa. Bardzo musiała pani ograniczać ekspresję, by wypadło to dobrze?
Monica zagrała pierwsza. Ja kręciłam swoją część po niej. Rzeczywiście czytałam gdzieś, że podobno kazano mi się powściągać. Tymczasem grając, czułam się zachęcana przez reżyserkę do uwypuklania kontrastu między moim sposobem bycia i grania, a tym, jak robi to Monica.

Marina de Van, reżyserka „Don’t Look Back”, powiedziała, że wybrała panią i Bellucci, bo wszyscy was kochają. To chyba dość kłopotliwe, krępujące określenie aktorki: „to ta powszechnie kochana”…
Ale Marina miała rację! By uzyskać od publiczności to, co ona chciała uzyskać: próbę zrozumienia, współczucie dla bohaterki, musiała wziąć aktorkę, która budzi przede wszystkim pozytywne uczucia, jest kochana przez publiczność. Dzięki temu można przemówić do widza w osobisty sposób, można mu przekazać, że on też może poradzić sobie ze swoimi sprawami. Przejść od obserwacji do empatii, uczestnictwa.



Reklama

Czy takie uczestnictwo jest też potrzebne pani jako aktorce? Musi pani odnieść się do osobistego doświadczenia, by zbudować przekonująco trudną rolę?
Ja potrafię się wczuć nawet w krzesło (śmiech). Nie mam z tym najmniejszych problemów.

Wróćmy do tej powszechnej miłości. Przecież bywa męcząca: ludzie rozpoznają panią na ulicy, ograniczają prywatną swobodę.
Kiedy wychodzisz na ulicę i ludzie rozpoznają cię, czujesz niesamowitą energię dookoła siebie. Można chłonąć tę energię i pozostawać sobą, zachowywać się naturalnie tylko wtedy, kiedy przyjmiesz założenie, że taka jest norma. Tak naprawdę przecież nie jest. Kiedy jest się popularnym, nawet świat otaczający cię się zmienia. W momencie w którym przestajesz sobie uświadamiać, że to tylko założenie normalności i zaczynasz wierzyć w tę wykreowaną rzeczywistość, jest źle. Nie chodzi o to, że to sztuczna rzeczywistość, tylko niezwykła. Trzeba się pilnować, bo inaczej będziesz grać 24 godziny na dobę. Nie tylko dla publiczności, ale też dla bliskich i dla siebie. Wszystko będzie mechaniczne – i twoja gra stanie się nawykowa. Wcześniej czy później publiczność też to pozna. A aktor zacznie być sobą śmiertelnie znudzony. Więc jeśli nie dla innych, to z czystego egoizmu trzeba się przed tym bronić.

Pani życie zmieniło się na samym początku kariery. Jako nastolatka zagrała pani rolę w filmie „Prywatka”, która przyniosła pani ogromną popularność.
Wróciłam do szkoły i dzieci pokazywały mnie palcem: patrz, Sophie Marceau! Dzieci nie były dla mnie miłe. Wyczuwały, że nie czuję się z tym komfortowo. Czasem reagowałam agresją, gdy ktoś odreagowywał na mnie swoje kompleksy. Nie miałam pojęcia, jak się zachowywać, przecież nie nauczyli mnie w szkole, jak radzić sobie z popularnością.



Najnowszy film, w którym pani zagrała, nazywa się „Don’t Look Back” – nie spoglądaj wstecz. A pani spogląda wstecz na swoją karierę i swoje życie?
Nie i nie chcę tego robić teraz. Lubię spoglądać wewnątrz siebie. Nigdy wstecz. Nie chodzi o to, że nie mam wspomnień czy dobrych wspomnień, ale nie jestem typem osoby, która roztrząsa przeszłość. Chodzi o to, czy masz poczucie wolności z tym, kim jesteś, czy czujesz się uwięziony w swojej przeszłości. Zaczynasz zastanawiać się nad wszystkim, aż orientujesz się, że ugrzązłeś w życiu, które już nie należy do ciebie. Dla mnie to brzmi jak piekło. Wolę żyć świadomie i przytomnie niż w zmorach przeszłości. Co wcale nie znaczy, że zapomniałam, skąd się wzięłam i co mnie ukształtowało.

Z takim podejściem jest miejsce, by czegoś żałować?
Owszem. Żałuję paru rzeczy. Ale dopóki potrafisz zaakceptować, że nie możesz już tego zmienić, to pożyteczny żal. Inny powoduje, że człowiek gorzknieje. A ja nie chcę zgorzknieć. Kiedy będę stara, chcę się uśmiechać i mówić: przeżyłam życie najlepiej, jak umiałam.

Wyobraża sobie pani, że wtedy – jako uśmiechnięta staruszka – napisze pani wspomnienia?
O nie! Całe życie przy pomocy was, dziennikarzy, piszę wspomnienia. Starczy. Te wywiady są jak darmowa terapia: wałkujemy moje dzieciństwo, młodość, karierę... (śmiech)



Mogłaby pani żyć poza Francją?
Tak, w Nowym Jorku. Ale moje życie to też inni ludzie: moje dzieci, które muszą mieć normalny rytm dnia, przyjaciół, powtarzalne czynności, a to wyklucza mieszkanie jedną nogą we Francji, drugą w USA. Ale nie pojechałabym do Stanów tylko dla filmów. Lubię ich kino, lubię ich reżyserów, ale przemysł filmowy lubię już znacznie mniej. Nie pasuję do takiego systemu, nawet jeśli jest skuteczniejszy od europejskiego. Zaoferowano mi tam piękne role: w „Braveheart” czy w Bondzie, i bardzo dobrze mi się pracowało przy tych filmach.

Dlaczego więc sadzi pani, że nie pasuje do tego systemu?
Jestem dobrym żołnierzem, kiedy jestem na planie, robię, co do mnie należy. Ale obawiam się, że amerykański przemysł przytłacza indywidualność. Tego bym się tam bała. Nie chcę generalizować, ale uważam, że role kobiece w Europie są znacznie mniej stereotypowe niż w Ameryce. Ile razy zachwycam się filmem amerykańskim, opowiada on o mężczyznach. Może jestem za skomplikowana na hollywoodzkie kino? Chyba oni to wiedzą.