"500 dni miłości" (aka "500 Days of Summer") USA 2009; reżyseria: Marc Webb; obsada: Joseph Gordon-Levitt; Zooey Deschnel; dystrybucja: Imperial-Cinepix; czas: 95 min; premiera: 4 grudnia; ocena 3/6
Początkowy napis: „Podobieństwo postaci do prawdziwych osób jest przypadkowe. Do ciebie też, Jenny. Ty suko!”, zapowiada, że nie będzie tak landrynkowo jak zwykle. I rzeczywiście historia związku Toma i Summer (prześliczna, pełna wdzięku Zooey Deschanel w cieszących oko sukienkach z falbankami) jest oryginalna i opowiedziana z dużym humorem.
On, niedoszły architekt zawodowo zajmujący się wymyślaniem tekstów na kartki okolicznościowe, z nastoletniej fascynacji britpopowymi zespołami i kompletnego niezrozumienia filmu „Absolwent” wyniósł przekonanie, że nigdy nie będzie szczęśliwy. Ona ma w sobie coś, co nauka określiłaby „efektem Summer” – gdziekolwiek się pojawia, wszystkim poprawia się humor, jej ulubione piosenki podbijają świat, a mężczyźni w jej objęciach mdleją z zachwytu. On, choć próbuje sobie i swoim kumplom wmówić, że samotność jest niedoceniana, zakochuje się bez pamięci. Ona nie udaje, że chodzi jej o coś więcej niż niezobowiązująca znajomość.
Ich romans poznajemy w niechronologicznie pokazanych odsłonach przerywanych rysunkowymi wstawkami, kolorystycznie oddającymi stan uczuć Toma. Randki, które obserwujemy na ekranie, są dość niestandardowe – para godzinami snuje się po Ikei, udając, że jest u siebie w domu, albo urządza sobie konkurs, kto głośniej krzyknie „penis” w zatłoczonym parku. „500 dni miłości” uwodzi dowcipnymi dialogami, błyskotliwymi i dobrze spuentowanymi scenkami (szczególnie przypadła mi do gustu ta, w której bohater po pierwszej łóżkowej randce z Summer, przeglądając się, widzi siebie jako Harrisona Forda z „Gwiezdnych wojen”). Pomysły scenariuszowe i formalne są tu inteligentne: porzucony Tom ogląda w kinie przeróbki klasyków filmu europejskiego ze sobą w roli głównej, jego ponowne spotkanie z Summer oglądamy w alternatywnych wersjach: jedna jest zatytułowana „Oczekiwania”, druga „Rzeczywistość”. Właściwie przez trzy czwarte seansu mamy wrażenie, że oto powstał mainstreamowy, a jednak dobry film romantyczny, dla publiczności, która chce w kinie odpocząć, nie dostając w finale przykrego policzka w postaci taniego happy endu. A jednak im bliżej końca, tym bardziej ta przemiła konfekcja, która mogłaby być świetna rozrywką na weekend, staje się standardowym produkcyjniakiem. Coraz bardziej serio, traci z minuty na minutę lekkość i wpada w coraz bardziej błahe tony. Wielka szkoda.