Gdy się popatrzy na pani filmografię, wydaje się, że szczególnie istotne były dla pani spotkania z Krzysztofem Kieślowskim, Andrzejem Barańskim, a teraz z Borysem Lankoszem przy „Rewersie”…
Anna Polony: Nie wymienił pan filmów dla mnie najważniejszych.

Reklama

Jakich?
Tryptyku Marty Meszaros - „Dziennik dla moich dzieci”, „Dziennik dla moich ukochanych” oraz „Dziennik dla moich rodziców”. Opowiadały o tym samym co „Rewers” okresie – najczarniejszym stalinowskim komunizmie, który na Węgrzech trwał od roku 1949 aż do rewolucji 1956, a oparte były na wspomnieniach autorki. Zagrałam postać autentyczną – fanatyczną komunistkę, opiekunkę głównej bohaterki. Wspominam tę pracę ze szczególnymi emocjami i wzruszeniem. Rola nie była łatwa, bowiem wcielałam się w kogoś tak krańcowo mi odległego, gdy idzie o poglądy. W dodatku kręciliśmy w tym samym czasie, kiedy u nas wybuchł stan wojenny.

Tego lata byłem w Budapeszcie. Węgrzy doskonale pamiętają tamten czas.
Nie chcą go zapomnieć. Przy pracy nad pierwszym „Dziennikiem” zastał mnie stan wojenny. Kończyliśmy go po kilku miesiącach, gdy razem z Janem Nowickim zostaliśmy wypuszczeni z Krakowa. Potem, od razu, film trafił na półki. Dzięki staraniom reżyserki i producentów mniej więcej po dwóch latach został uwolniony. Zjeździł wiele festiwali, w Cannes zdobył nagrodę specjalną. Moją rolę, chociaż tak nieprzyjemną, przyjęto doskonale. Podobnie było z dwiema kolejnymi częściami tryptyku. To była pierwsza z moich ważnych filmowych prac. Dopiero potem zagrałam u Kieślowskiego, do czego namówiła mnie Marta Meszaros. Bo mnie do filmów trzeba namawiać…

Czym do „Rewersu” namówił panią Borys Lankosz?

Scenariuszem. Stwierdziłam, że jest świetnie napisany, że to materiał na bardzo dobry film. A Borys Lankosz ujął mnie delikatnością i kulturą. Czekał na mnie po spektaklu i mi go wcisnął. Prosił, żebym go przeczytała, chociaż z początku nawet nie chciałam go wziąć. A gdy już przeczytałam, zgodziłam się na spotkanie. Pogadaliśmy i zdecydowałam się zagrać. W dodatku dowiedziałam się, że wystąpi także Krystyna Janda, więc łatwiej było mi podjąć taką decyzję.

Czemu w pani dorobku jest tak mało filmów?

Może dlatego, że propozycje, jakie dostawałam, zazwyczaj nie wprawiały mnie w euforię. Nie dostawałam satysfakcjonujących ról. To musi brać się ze słabości polskiego kina. Nic mnie nie obchodzi kino, bo ja go nie obchodzę. Powiedziałam kiedyś Janowi Nowickiemu, że nie lubię filmu. On odpowiedział, że to dlatego, ze film mnie nie lubi. To prawda.

Ma pani poczucie, że coś przez to traci?

Nie. Oczywiście fajnie byłoby zagrać wielką rolę i dostać za nią Oscara. To byłoby zabawne (śmiech). „Dzienniki” Marty Meszaros objechały cały świat. Za moją rolę dostałam tak wspaniałe recenzje, jak to się czasem zdarza w teatrze. A najlepszą w Ameryce. Dlatego i pod tym względem jestem usatysfakcjonowana. Jednak weszłam w ten sposób do historii kina.



Reklama

Postać w „Rewersie” ma w sobie mądrość, ironię i przemyślność.

Tak jest już w scenariuszu Andrzeja Barta, my tylko podczas pracy podkreśliliśmy te cechy. Ta starsza pani wcale nie chce, żeby jej wszyscy dali spokój. Woli sama pociągać za sznurki. Postanawia umrzeć dopiero wtedy, gdy wie, że to pomoże wnuczce. Na jej absztyfikanta łypie jednym okiem, ale tym jednym okiem od razu widzi wszystko. Dostrzega, że to jest zły człowiek.

Ogląda pani polskie filmy, chodzi do kina?

Nie chodzę. Nienawidzę wielkich ekranów i tego potwornego huku. Gigantomania dzisiejszych kin mnie przeraża, do czego innego jestem przyzwyczajona. Wielki obraz i nadmiar dźwięku zwyczajnie mnie drażnią. Podczas premiery „Rewersu” uciekłam do ostatniego rzędu. Na szczęście ten film nie jest nachalny.

Jest grą konwencjami.
Począwszy od nawiązań do kina z lat 50…
To widać nawet w napisach początkowych. Potem zaś jest choćby telewizyjna Kobra. Cała sekwencja kryminalna tak jest podbudowana muzyką, że wprost odwołuje się do Kobry. Ma pan rację.

Wiem, że na premierze widziała pani „Rewers” po raz pierwszy. Przepraszam za banał – lubi pani oglądać się na ekranie?

Nienawidzę. Nie mówmy już na ten temat. W „Rewersie” nie mam pretensji do swojego aktorstwa, bo zrobiłam mniej więcej to, co sobie zamierzyłam. Rzecz nie w tym. Nie znoszę na ekranie swojej fizyczności. Może dlatego, że nie znoszę starości.

Pytałem o polskie kino, bo chciałem wiedzieć, czy ono w jakimś stopniu panią interesuje?

Nie, ono mnie nie ciekawi. Oglądam kawałek jakiegoś filmu i od razu jestem znudzona czy raczej rozdrażniona.

Niczego ciekawego w ostatnich latach pani nie oglądała?

Śmieszny był „Vinci” Machulskiego, lubię komedie. Poza tym niczego sobie nie przypominam. Wszystkie te filmy są do siebie uderzająco podobne i wszystkie smutne, ciężkie. Wiem, taka jest rzeczywistość, więc po co dodatkowo pokazywać ją w ten sposób na ekranie?

Kiedyś było inaczej.

O tak. Podobało mi sie bardzo kino Andrzeja Wajdy, bo odpowiada mojemu temperamentowi, spotyka się z moją wizją świata. Cenię kino ekspresyjne i poetyckie zarazem. Lubiłam jego pierwsze filmy, począwszy od „Kanału”. Cudowne były „Panny z Wilka”, „Brzezina” to jeden z najpiękniejszych polskich filmów. Wspaniała „Ziemia obiecana”. To jej powinien przypaść Oscar, a nie temu koszmarnemu banałowi „Moskwa nie wierzy łzom”. Lubiłam niektóre filmy Zanussiego – „Rok spokojnego słońca”, wcześniej „Barwy ochronne”. Wiele filmów Krzysztofa Kieślowskiego. Temperamentem bliska mi była zawsze Agnieszka Holland. Znakomita była „Gorączka”, „Kobieta samotna”, skrytykowana przez wszystkich „Europa Europa” mnie przypadła do gustu. A „Tajemniczy ogród” mogę oglądać wciąż od nowa, mam dziecinną duszę. Uroczy bywał Machulski, choćby „Seksmisja”. Ceniłam filmy Kutza, szczególnie te śląskie. A jego „Pułkownik Kwiatkowski”, jest jakoś do „Rewersu” podobny. Te wszystkie filmy pamiętam, mam do nich osobisty stosunek. Tymczasem nadszedł moment, kiedy przestałam oglądać polskie kino. Nie wiem, dlaczego.



Może zabrakło mu pazura, zadziorności.

Większość tytułów, które wymieniłam, są sprzed przewrotu, sprzed 1989 roku. Teraz nie ma z kim walczyć. Gdy polski artysta ma przeciw sobie wroga, potrafi wykrzesać z siebie coś fantastycznego. Stagnacja, stabilizacja mu nie służą.

W „Rewersie” można znaleźć dawny polot polskiego kina.

Można odnaleźć w nim ton niektórych dawnych filmów. Świetne mieliśmy kiedyś kino.

W spektaklu „Król umiera, czyli ceremonie” Piotra Cieplaka schodzi pani pod rękę z Jerzym Trelą ze sceny krakowskiego Starego Teatru, przechodzi przez jego widownię. Mówi do niego, że jej nie poznaje, bo dawniej wszystko było inaczej. Czuje pani wtedy coś szczególnego?

A jak pan myśli? Gdy zacznę o tym opowiadać, przestanę mieć tę tajemnicę. Gdy zacznę porządkować to intelektualnie, zabiję w sobie to uczucie, tę emocję. Niechaj widzowie sami odpowiedzą sobie, co mogę wtedy czuć, gdy mówię do Treli „Możesz zająć miejsce”. Mam do tego wyjątkowy stosunek.

Jest pani wciąż aktorką Starego Teatru?

Od dawna jestem na emeryturze, choć w Starym Teatrze grywam. Grałam we Fredrze Kazimierza Kutza, w „Sinobrodym” Arkadiusza Tworusa, teraz w spektaklu Cieplaka. Kontakt ze Starym Teatrem ciągle mam, tyle że już nie należę do zespołu, jestem tam gościem.

Z tej perspektywy widać coś innego?

Patrzę bez emocji, na chłodno, z dystansem. Już nie odczuwam bólu. Dlatego, kiedy już idę do teatru, a chodzę rzadko, mogę pochwalić spektakl, powiedzieć, że był całkiem dobry.

Zestawia pani stan obecny z latami, powiedzmy, 70., gdy współtworzyła pani Stary Teatr?
Nieustannie, bo moja pamięć o tym czasie jest tak żywa, tak pełna emocji i uczuć. Mam te obrazy w głowie i nie potrafię ich odrzucić. To było moje najwspanialsze życie teatralne. Kiedy graliśmy choćby „Wyzwolenie”, wkładaliśmy w to całe serce i duszę. Życie sceniczne przenikało się z prawdziwym. Dziś już mam dystans.

Porównuje pani dzisiejsze przedstawienia z tamtymi i wciąż mówi o nich „całkiem dobre”?
Powtarzam, mam dystans i dlatego mówię „całkiem dobre było”…

Szkoda, że nie da się zapisać intonacji pani głosu…

Współczesny teatr mi się nie podoba, może dlatego, że świat dzisiejszy mi się nie podoba. Powinnam już się z tego świata wynieść…



Dlaczego? Jest za głupi, zbyt brutalny?

Nie, raczej prostacki. Powierzchowny i efekciarski, nie ma w nim żadnej tajemnicy, głębi. Może ludzie chowają to wszystko w sobie, na zewnątrz pokazując tylko błazeńską maskę obojętności. Wzruszenie przykrywają żartem, wygłupem.

Teatr też przestał być serio?

Przestał być rozmową na temat ludzkiej egzystencji, naszego losu, relacji między ludźmi, między człowiekiem i Bogiem. Ludzkie dramaty zastępują sceniczne znaki i forma. Tyle że nie wynika ona z treści. Teraz do formy dostosowuje się treść.

W teatrze Konrada Swinarskiego forma była niezwykle rozbuchana, ale wszystko zaczynało się od przeczytania tekstu.
Konrad Swinarski najsilniej naznaczył mnie swą indywidualnością. Zaczynał pracę od najbardziej szczegółowej analizy tekstu. Uważał, że tylko zrozumienie autora może być podstawą do zbudowania własnej wizji. Tylko tak można uwspółcześnić dzieło, nie tracąc nic z myśli genialnych pisarzy, bo tylko takimi – choćby Szekspirem czy Słowackim – Konrad się zajmował. Dopiero wtedy można wejść z nimi w dyskusję. Dziś drażni mnie, że publiczność pozbawia się możliwości dotykania urody dawnych epok. Czy wszystko trzeba grać w dżinsach?

Polski teatr nie chce niczego pamiętać. Zrywa z własną tradycją.

Dzisiejszy młody reżyser nienawidzi tradycji. Pisze „precz ze starymi”, teraz świat jest tylko nasz. We wspomnianym wykładzie wzywałam, by pamiętać, jaką wartość ma świadomość, z czego się wywodzimy, co nas ukształtowało. I jaką wartość ma język – świadectwo naszej przynależności do kultury.

W Milvie na przykład wciąż widać błysk Giorgio Strehlera, wydaje się, jakby on wciąż w niej żył. W pani widać odbicie Konrada Swinarskiego. Nosi go pani w sobie?

Cały czas. Mam w sobie pamięć o tych wszystkich rolach i o jego sposobie pracy. Szukam być może tych samych prawd, które mi kiedyś przekazywał i mnie na nie uwrażliwiał. Nie umiem tego ocenić, wciąż mam do tego zbyt emocjonalny stosunek.

Od jego śmierci uważa się pani za aktorkę osieroconą, wciąż czuje wielką samotność?

Absolutnie tak. Dopóki graliśmy „Dziady” i „Wyzwolenie” – przez 10 lat – my, aktorzy Swinarskiego, przez niego „wychowani’, mieliśmy z nim żywy kontakt przez te spektakle. Ludzie odchodzili, umierali, ale natychmiast robiłam zastępstwa, opiekowałam się bowiem tymi przedstawieniami. Nowi wtapiali się w te inscenizacje. Jednak po tych 10 latach zaczęliśmy się rozchodzić, każdy w innym kierunku. Wtedy poczułam tę wielką samotność. Przez pierwsze lata po śmierci Swinarskiego czułam się tak dotkliwie osierocona, to było straszne. Poszłam na reżyserię, chcąc się od tego uwolnić, odnaleźć w nowych zadaniach. Zrozumiałam, że sama muszę sobie ze wszystkim poradzić, a Konrad pozostanie tylko różą w sercu. Mówiłam sobie, że nie mogę ciągle patrzeć wstecz. Przez jakiś czas twardo szłam do przodu, a teraz znowu się odwracam. Może dlatego, że współczesny teatr i wszystko wokół nie daje mi satysfakcji…



Teatr nie ma pani nic ciekawego do zaoferowania.

Nie ma mi nic ciekawego do zaoferowania, dlatego ciągle patrzę do tyłu. Nawet kiedy pracuję w Szkole, podświadomie pytam siebie, jakby to Kondzio zrobił, idę jego tropem. A może patrzę wstecz, bo czuję, że to już mój koniec? Po takim zakończeniu roli w „Król umiera”, czuję, że nie mam prawa wrócić do Starego Teatru z czymś nowym. Szkoda marnować taką ładną kodę.

Musi panią potwornie boleć to, co się dzieje z pamięcią o Konradzie Swinarskim. Kiedyś – wspominał o tym Andrzej Wanat – w Starym Teatrze wciąż pytano „jakby to Kondzio zrobił”…
Idzie o pamięć artystyczną, podejście do teatru, do sztuki. To zostało odrzucone. Gdy zobaczyłam na egzaminach Grzegorza Jarzynę, byłam zachwycona. To, co zaproponował, było tak dobre, że czułam, jakby Kondzio dał mu promyk swego talentu. Podobnie było, kiedy robił „Iwonę, księżniczkę Burgunda”.

Co najczęściej mówi pani swoim uczniom?

Różne rzeczy (śmiech). Próbuję wewnętrznie ich kształtować. Chcę przekazać im wiarę w wartości. Dać im do zrozumienia, że warto być uczciwym, warto pracować z przejęciem i przekonaniem, warto nie kłamać, warto kochać i tego nie ukrywać, warto się poświęcać, warto kochać swoją ojczyznę. Warto być bohaterem. I pod tym kątem wybieram teksty. Ostatnio na przykład „Zawiszę Czarnego” Słowackiego w ramie stworzonej z dwóch scen z „Wesela”. Mówimy o tym, że Polak, Polska potrzebuje bohatera. Zauważył pan, jak w ostatnich latach to wszystko jakoś sparszywiało?

Spsiało. Może dlatego tak bardzo nie podoba się pani współczesny świat.

Może. Tak, spsiało.

Uważa się pani za człowieka przeszłości?

Nie potrafię się ocenić. Wydaje mi się, że tak. Kocham wszystko, co było. Często myślę, że za późno się urodziłam. Przejmuje mnie i wzrusza XIX wiek – jego literatura, muzyka, malarstwo, styl. Jest w tym szaleństwo i tajemnica. A teraz wygląda na to, że ludzie już w nic nie wierzą. Jakby nie mieli duszy.