"Terra 3D" (aka "Battle for Terra")
USA 2009; reżyseria: Aristomenis Tsirbas; dystrybucja: Hagi; czas: 85 min; Premiera: 6 listopada; Ocena 3/6
Pełnometrażowa wersja utrzymana jest w tej samej co krótka konwencji plastycznej, rozpiętej między baśniową umownością a realistyczną kreską daleką jednak fotoanimowanych odwzorowań. Animacja bardzo różniąca się od rozbuchanych animowanych blockbusterów. Trochę z konieczności znacznie niższego od nich budżetu, ale mająca swój urok i charakter pisma. Programowo skromna, uproszczona, ale też zrobiona z wyobraźnią, wyczarowująca bajkową scenografię z takimi atrakcjami jak wieloryby dryfujące po niebie w rytm kompozycji Abla Korzeniowskiego.
Sam pomysł na fabułę, choć prosty, obiecująco zapowiadał przetworzenie przerobionego już w fantastyce wątku dobrych kosmitów i zagrożonej cywilizacji. Przewrotka polega na tym, że w wersji kanonicznej kosmici lądowali na ziemi. Tymczasem tutaj to ludzie okazują się agresorami planującymi podbój odległej planety, tytułowej Terry. Jej podbicie to jedyna szansa, by niedobitki z dawno zniszczonej i opuszczonej Ziemi mogły znaleźć nowy dom i przetrwać. Zadanie wydaje się tym łatwiejsze, że pokojowo nastawieni kijankopodobni Terranie wydają się bezbronni, a część z nich widzi w przybyszach bogów niczym Majowie konkwistadorów Pizarra.
Rezolutna dziewczynka o imieniu Mala podczas inwazji traci ojca, który zostaje wzięty do niewoli. Udaje jej się jednak strącić jeden z kosmicznych statków, uratować jego pilota – Ziemianina Jima, a ten zabiera ją na statek i obiecuje pomóc w uratowaniu ojca. Tymczasem władzę nad Ziemianami przejmuje pozbawiony skrupułów generał, który zamierza zmienić atmosferę Terry na wzór ziemskiej, a tym samym zgładzić wszystkich Terran, którzy jak się okazuje, mimo pokojowej natury, dysponują jednak bronią i przystępują do bitwy w obronie swej planety.
Mnóstwo w tej historii odwołań do mitologii, sporo zapożyczeń i gatunkowych klisz, ale broni jej ambiwalencja motywacji, jakoś umotywowany tragizm sytuacji, w której postawieni zostali bohaterowie. Niestety, potencjał moralnych wyborów ma dość ciasne granice i tam, gdzie wydaje się, że ostateczny wybór mniejszego zła został dokonany, znajdzie się ostatecznie jakieś bezbolesne rozwiązanie. Rozumiem, że po części wynika to z dążenia, by ocalić bajkową klarowność i nie wpędzić w popłoch młodszych widzów, ale dramaturgia jednak na takich kompromisach cierpi. Za łatwo rozmienia Tsirbas konflikt racji i lojalności w dydaktyczną powiastkę z morałem na cześć pokoju i międzygalaktycznego współistnienia. Zbyt prosto przychodzi mu odwrót od niejednoznaczności w naiwność i wymiana wizualnej skromności na efektowne powietrzne ewolucje z wybuchami. Idealistyczna utopia zwycięża nad materią i logiką, a aluzje w rodzaju obalenia przez bezwzględnego generała wystylizowanego na Busha, liberalnego, czarnoskórego prezydenta (w domyśle Obamy) trącą tanim populizmem.
Dwie bajki w jednej można opowiedzieć na wiele sposobów nie uciekając się do zgniłych kompromisów, co udowadniają choćby ostatnie produkcje Pixara. Tsirbasowi się nie udało. Poszedł na skróty i zabłądził.
p