Kłopoty z nowym „Wilkołakiem” zaczęły się, zanim jeszcze zaczęto zdjęcia. Universal wpadł na pomysł, by wskrzesić kultowy horror George’a Waggnera z 1941 roku. Jednak ze względu na trudności ze znalezieniem reżysera premierę przesuwano trzykrotnie. W efekcie film pojawił się w kinach trzy lata później, niż pierwotnie zapowiadano. Reżyserem został w końcu Joe Johnston i nie wyszło to filmowi na dobre. Twórca takich gniotów, jak „Park Jurajski 3” czy „Władca Księgi”, stworzył co prawda piękny świat wiktoriańskiej Anglii (za co tak naprawdę odpowiadają scenografowie i operator), ale poległ na fabule.

Reklama

Lawrence Talbot na prośbę narzeczonej swojego brata powraca do rodzinnej posiadłości, w której mieszka znienawidzony przez niego ojciec. Talbot ma pomóc w poszukiwaniach brata. Podejrzewa, że za jego zaginięciem stoi krwiożercza bestia, która kiedy księżyc jest w pełni, terroryzuje okolicznych mieszkańców. Bestii poszukuje również inspektor Amberline ze Scotland Yardu.

Efekt poszukiwań zaskoczy wszystkich. Niestety, nie do końca zaskoczy widzów. Fabuła jest przewidywalna i brakuje jej świeżości. Doskonała gra Benicio Del Toro, Anthony’ego Hopkinsa i Hugo Weavinga oraz znakomite mroczne zdjęcia zwyczajnie zaczynają się w połowie filmu nudzić. Johnston nie mógł się chyba zdecydować, czy zrobić opowieść o wilkołakach na serio, czy pójść w stronę przesadzonego kiczu. W efekcie mamy mieszankę, która bawiłaby przez pół godziny, ale nie przez ponad sto minut.