"Zielona granica"

W bułgarskiej tragifarsie "Strach" Iwajły Hristowa, innym filmie o szczuciu na uchodźców o ciemniejszej karnacji, czarno-biały obraz nabiera koloru dopiero na samym końcu, kiedy bohaterowie uciekają z ksenofobicznej wsi. W "Zielonej granicy" barwne jest z kolei tylko pierwsze ujęcie lasu z lotu ptaka, które już po chwili blaknie. W świecie pełnym bólu i lęku jest miejsce wyłącznie na czerń i biel, które operator Tomasz Naumiuk doskonale wykorzystuje do podkreślenia nieprzyjaznego charakteru środowiska stanowiącego głównie pułapkę z drzew, bagien i drutu kolczastego.

Reklama

Początek jest świetny. Samolot z grupą uchodźców ląduje w Mińsku. Jedni uciekają z Syrii przed ISIS, inni z Afganistanu znów kontrolowanego przez talibów. Wszyscy mają sprecyzowane cele: Szwecja, Niemcy, sporadycznie Polska sama w sobie. W tej grupie znajdują się wielopokoleniowe rodziny i ciężarne kobiety; wszyscy skuszeni obietnicą znacznie bezpieczniejszej drogi do Unii Europejskiej niż przez zdradliwe Morze Śródziemne.

Reklama

Rzeczywistość brutalnie weryfikuje te wyobrażenia: po transporcie na granicę białoruscy żołnierze stają się agresywni i zmuszają migrantów do potajemnego przeczołgania się pod barierą. Po drugiej stronie zaś nie czeka bynajmniej ziemia obiecana, lecz polska Straż Graniczna, która siłą przerzuca przybyszów z powrotem na Białoruś. Tak zaczyna się przeklęty krąg pushbacków, które zdają się nie mieć końca, mimo narastającego cierpienia, poronień, a nawet śmierci.

Sceny przemocy, desperacji i bezradności rozdzierają serce, tym bardziej że aktorzy w rolach uchodźców wypadają niezwykle naturalnie i przekonująco, nawet w obrębie ról epizodycznych, jak Joely Mbundu znana z "Tori i Lokity" braci Dardenne.

Reklama

Holland decyduje się jednak na fragmentaryzację perspektyw i trzy plany narracyjne, stąd też oko kamery nagle opuszcza uchodźców i przekierowuje się na młodego pogranicznika Jana (Tomasz Włosok), którego żona wkrótce urodzi - prosta paralela do brzemiennych uchodźczyń. Jan buduje też dom w pobliżu strefy pogranicznej - i tak się składa, że akurat w jego czterech ścianach koczują pod jego nieobecność ukrywający się w lasach uchodźcy.

Jan sportretowany jest jako wewnętrznie skonfliktowany wrażliwiec, w opozycji do bezmózgich, szowinistycznych kolegów, w tym dowódcy, od którego na szkoleniu słucha, że tzw. turyści to nie ludzie, lecz żywe pociski, w dodatku ze skłonnościami pedofilskimi i zoofilskimi - jak dowodził minister Kamiński.

Tyrada szefa podlaskiej Straży Granicznej to jest poziom zniuansowania Smarzowskiego z "Kleru" - i mniej więcej od tego momentu kino zaczyna przekształcać się w publicystykę. Dalej bowiem wyklinany jest Ziobro, pogardliwie komentowane przemówienie Dudy i Błaszczaka widoczne w telewizorze, dostaje się też Łukaszence, a nawet bezwładnej Unii Europejskiej.

I bardzo słusznie, ale dlaczego postaci mówią nie tyle dialogami, ile tekstami prasowymi? AI, napisz scenariusz filmu prouchodźczego na bazie artykułów z Oko.Press i "Gazety Wyborczej". Ojej, wspólne rapowanie młodziutkich migrantów i Polaków to już nadmiar szczęścia, stop.

Nie pomaga, że w drugiej połowie kamera już z rzadka wraca do uchodźców, a koncentruje się na aktywistach, do których w efekcie traumatycznych przeżyć i w akcie obywatelskiego sprzeciwu zarazem dołącza świeżo zamieszkała na Podlasiu psycholożka Julia (Maja Ostaszewska). Grupa Granica z pewnością zasługuje na osobny pomnik, być może i ekranowy, jednakże role napisane dla działaczy jedynie dopowiadają to, co i tak widać na ekranie bez zbędnych słów. Osłabia to niestety wydźwięk emocjonalny filmu.

Jest też w "Zielonej granicy" scena niezamierzenie śmieszna, w której Agata Kulesza pojawia się jako przyjaciółka Julii i gdy słyszy, że Julia chce pożyczyć od niej SUV-a celem przewożenia uchodźców, odparowuje: "Zawsze głosowałam na Platformę, jak trzeba było, stałam ze świeczką pod Sejmem, ale tego już za wiele". I tak, zdaję sobie sprawę, że to ma być wymierzone w pasywność "szlachetnych" liberałów. Tyle że ten autoironiczny "policzek" ma finezję rodem z "Soku z Buraka".

A co wnosi do filmu scena, w której Julia nakrywa we własnym łóżku obcą dziewczynę z osobą niebinarną? I nie chodzi o kwestie genderowe, bo to równie dobrze mogłoby być dwóch gejów, dwie osoby hetero, trójkąt, jakkolwiek. Pytanie jest o zasadność w tym właśnie filmie - i podobnie można by zapytać o wiele wątków z udziałem "białych zbawców", w tym zapalczywy antyrządowy monolog postaci Macieja Stuhra czy pełną nagość bohaterki Ostaszewskiej na komisariacie - hołd dla kina moralnego niepokoju?

A przede wszystkim - jak Sprawie służą wtręty, kiedy Julia uczy się, że jest psycholożką, nie psychologiem? I że ratuje nie uchodźców, lecz osoby uchodźcze?

Jestem zagorzałym zwolennikiem feminatywów i języka inkluzywnego, niemniej śmiem przypuszczać, że ludziom w śmiertelnym klinczu na granicy jest akurat wszystko jedno.

Trwa ładowanie wpisu